Jakkolwiek 2025 rok jest przepełniony interesującymi tytułami z różnych gatunków (i w sporym zakresie bardzo udanymi), dla wielu graczy jesień upływa lekko pod znakiem starć dwóch gigantów wojennych FPS-ów. W ubiegłym miesiącu doszło do premiery szóstej odsłony Battlefielda, która odniosła sukces, a w drodze są kolejne atrakcje. Już wtedy wiadomo było, że Treyarch nie będzie miało łatwo. W ostatnich latach na tę serię spadła masa krytyki w zasadzie z każdej strony – od weteranów po młodszych graczy. Mimo to Activision nadal zarabia spore pieniądze na kolejnych częściach, nawet jeżeli coraz bardziej zaczynają przypominać idące taśmowo pozycje sportowe. Najbliższe tygodnie sprawdzą, czy Call of Duty: Black Ops 7 podtrzyma ten trend, czy cykl wreszcie będzie musiał przejść rehabilitację.
Autor: Szymon Góraj
Call of Duty raczej nie mieści się w moim rankingu ulubionych IP, niemniej zawsze będę doceniał pewne elementy, które dodało do branży, i niezapomniane odsłony. Nawet trochę mi miga w pamięci, gdy ponad dwadzieścia lat temu wprowadzono ją na rynek. Przyznam, że nie zabłysnąłem wtedy jako nastoletni wróżbita, spodziewając się klęski w pojedynku z Medal of Honor (na moją obronę, byłem wtedy jeszcze pod silnym wpływem lądowania na plaży Omaha w Allied Assault). Lata jednak mijały i zamiast oczekiwanego rezultatu 2003 rok był początkiem inwazji. CoD zalewał wszystko, co się dało. Lata później dowiedziałem się, że szybko zaczął wpadać na nawet rynek mobilny, którego w swoim czasie byłem ledwie świadom. Od 2005 – w którym to zawitała część druga – aż do dziś nie ma roku, w którym nie pojawiłoby się coś sygnowane tym tytułem. I do pewnego momentu niemal każde następujące po sobie otwarcie przynosiło coś nowego, wzbogacając gatunek. Jeśli chodzi o moje osobiste doświadczenia, największy efekt wow zrobiło na mnie chyba Call of Duty 4: Modern Warfare. Dziś oczywiście nie robi już takiego wrażenia – w końcu to odległy już 2007 rok – ale wtedy byłem oszołomiony raz płynnym przejściem do współczesnego konfliktu, a dwa audiowizualnym przepychem, połączonym z niesamowitą dbałością o szczegółowość poszczególnych lokacji i ciekawymi misjami. Nie żeby World at War, czy Modern Warfare 2 w kolejnych latach były jakimiś popychadłami (np. jeśli dobrze pamiętam, statystyki sprzedaży miały znacząco wyższe), ale to właśnie CoD4 najlepiej kojarzę. Potem seria uległa jeszcze większej dywersyfikacji – czasem na jakieś mobilne projekty do zapomnienia, ale i ważne koncepty będące kamieniami milowymi na przyszłość. Co płynnie prowadzi nas do protoplasty recenzowanego Call of Duty: Black Ops 7.
Oto dalsza część jesiennego starcia o dominację pomiędzy wielkimi wojennymi IP. Call of Duty: Black Ops 7 podąża inną droga od Battlefielda, stawiając na futurystyczne klimaty i… dużo dziwnych rzeczy.
Na Black Opsy zawsze patrzyłem dość przychylnym okiem. Choć niektóre odsłony bywają nieco efekciarskie, mimo wszystko lubiłem ten przywodzący na myśl hollywoodzkie superprodukcje rozmach, a także na ogół całkiem niezgorzej (jak na prawidła gatunku) rozpisanych bohaterów. Cykl od początku wyróżniał się na tle reszty. „Jedynka” oferowała wgląd w czasy zimnej wojny z intrygującą sylwetką komandosa Aleksa Masona i fenomenalny system strzelania. Treyarch naprawdę wiedziało wtedy, co robiło – zresztą wcześniej poradzili sobie z World At War, więc trudno tutaj mówić o jakimś zaskoczeniu. W „dwójce” wchodzimy w futurystyczne klimaty z racji dużego przeskoku czasowego. Z tego samego powodu przedstawiono nowego bohatera – Davida Section Masona, syna Aleksa. To również wyszło świetnie, bardzo podobała mi się zmiana tonacji, a diaboliczny Raul Menendez należy do moich ulubionych antagonistów w całej serii. „Trójka” już mnie tak nie pociągała, ale doceniam pewne aspekty, na czele z bardzo przyjemnym rozszerzeniem Zombie. I tym samym powoli dochodzimy do najnowszych odsłon poprzedzających pozycję, która jest właśnie recenzowana. Black Ops Cold War cofa się do zimnowojennych zmagań, kontynuując historię z części pierwszej, i już poza fajnym klimatem czy paroma fajnymi postaciami należy ją uznać za krok w tył, ale to, co wyszło w następnej kolejności… cóż, muszę przyznać, że żałuję, iż ktoś już nie mógł sobie tego odpuścić.
Sprawdzanie z ciekawości Black Ops 6 było już dla mnie srogą męczarnią i bardzo się cieszę, że akurat tego nie musiałem ogrywać dokładniej na potrzeby jakiegoś tekstu. Tak samo jak przy Modern Warfare III, uważam go za symbol degrengolady serii. Cóż z tego, że gunplay jak zwykle trzyma poziom, skoro otrzymujemy nużący produkt nastawiony na agresywne wyciąganie pieniędzy od fana, zamiast postarać się zaserwować mu coś ciekawego – przecież te najbardziej uwielbiane części też nie wchodziły na rynek charytatywnie, a na siebie zarobiły. Gdy dostałem informację, że przesłano nam kody do Call of Duty: Black Ops 7, starałem się podejść do tematu otwarcie i przynajmniej na początku nie pamiętać tych wszystkich zwiastujących katastrofę zwiastunów. Jak napisałem we wstępie, Battlefield 6 pojawiło się na październikowym froncie, a teraz już tylko idą za ciosem, serwując graczom zazwyczaj dobrze przyjmowane rozszerzenia. Activision przechodzi do kontrataku, zbierając swoje studia i wyraźnie promując zupełnie odmienny styl rozgrywki od stonowanego konkurenta. Rozłóżmy więc na czynniki pierwsze jedną z głośniejszych premier listopada (choć o dziwo nie tak głośną, jak mogłoby się wydawać).
![Recenzja Call of Duty: Black Ops 7 - Najgorsza część kultowej serii. Konkurent Battlefield 6 walczy z własnymi problemami [nc1]](https://www.europesays.com/pl/wp-content/uploads/2025/11/20_recenzja_call_of_duty_black_ops_7_najgorsza_czesc_kultowej_serii_konkurent_battlefield_6_walczy_z.png)
![Recenzja Call of Duty: Black Ops 7 - Najgorsza część kultowej serii. Konkurent Battlefield 6 walczy z własnymi problemami [nc1]](https://www.europesays.com/pl/wp-content/uploads/2025/11/1763727431_268_20_recenzja_call_of_duty_black_ops_7_najgorsza_czesc_kultowej_serii_konkurent_battlefield_6_walczy_z.png)