23 i 24 listopada, Genewa. Po medialnym wycieku amerykańsko-rosyjskiego draftu planu pokojowego w Szwajcarii spotykają się delegacje Stanów Zjednoczonych i Ukrainy. Cel: przedyskutowanie możliwych rozwiązań zakończenia wojny i „aktualizacja” wcześniejszej wersji planu uzgodnionej z Rosją.
Zanim Ukraińcy zasiedli do stołu z Amerykanami spotkali się ze swoimi europejskimi partnerami. Konkretnie Francją, Niemcami, Włochami i Wielką Brytanią. Obecni byli też czołowi przedstawiciele Unii Europejskiej. Cel: ustalenie wspólnego, europejskiego frontu, jeśli chodzi o rozwiązania pokojowe, przed startem rozmów amerykańsko-ukraińskich.
Tego samego dnia delegacje francuska, niemiecka i brytyjska publikują alternatywny wobec amerykańsko-rosyjskiego plan zakończenia wojny w Ukrainie. Podobnie jak pierwotna wersja składa się z 28 punktów, ale różnice w treści są znaczące: dokument nie faworyzuje agresora, nie ogranicza suwerenności Unii Europejskiej ani NATO, nie obciąża kosztami wojny zaatakowanej Ukrainy.
W Genewie nie ma jednak liderów polskiego rządu. Polska nie bierze udziału w rozmowach państw UE z Ukrainą ani nie figuruje jako współautor europejskiej odpowiedzi na propozycję planu pokojowego Amerykanów i Rosjan. I to mimo faktu, że Polska jako jedyny kraj europejski została w tym dokumencie wymieniona z nazwy (punkt 9. stanowi: „Europejskie myśliwce będą stacjonować w Polsce”).
Nad Wisłą pojawia się coraz więcej pytań, dlaczego nie ma nas tam, gdzie decydują się już nie tylko losy Ukrainy, czy szerzej Europy, ale przede wszystkim Polski.
Kto wyciął Polskę? Ameryka czy Ukraina?
– Nie było nas tam, nie zostaliśmy dopuszczeni do stołu. Taka prawda – z goryczą po rozmowach w Genewie stwierdza jeden z liderów koalicji rządzącej. – Musimy wierzyć w działania ministra Sikorskiego i we wpływy premiera Tuska. Będziemy próbowali to odkręcić – dodaje nasz rozmówca. Jednocześnie apeluje, żeby powstrzymać się od ocen na gorąco i poczekać kilka dni, może tydzień, aż będzie wiadomo, czym zakończył się ten etap negocjacji pokojowych.

Prezydenci Stanów Zjednoczonych i Ukrainy: Donald Trump i Wołodymyr ZełenskiANDREW HARNIK AFP
Pytany o powody polskiej nieobecności na szczycie w Szwajcarii polityk wskazuje palcem Donalda Trumpa. – Nie było nas tam, bo on jest… (tu pada mocno niecenzuralne słowo dotyczące nieprzewidywalności amerykańskiego przywódcy) – irytuje się nasze źródło.
Z informacji Interii w MSZ faktycznie wynika, że za nieobecność Polski podczas rozmów w Genewie obwiniany jest prezydent Stanów Zjednoczonych. Jak słyszymy, „oceny tego, co się stało są różne, ale konkluzja jest taka, że to była decyzja Amerykanów”. W obozie władzy panuje przekonanie, że „sytuacja z tym niby planem pokojowym jest bardzo trudna”, ponieważ bez wiedzy i zgody Polski wpisano nas do planu jako kraj, w którym stacjonować będą europejskie myśliwce (zabrakło jednak nie tylko konsultacji z polskim rządem, ale również konkretów dotyczących tego, jak miałoby to wpłynąć na polską sytuację bezpieczeństwa).
Obeznani w sprawach międzynarodowych rozmówcy z kręgów koalicyjnych wskazują też jednak w stronę Ukrainy. W ostatnich miesiącach Kijów nie naciska na obecność Polski na różnego rodzaju szczytach pokojowych i formatach negocjacyjnych. – Nie ma nas, bo Ukraina nie chce, żebyśmy tam byli. Głównym aktorem jest Ukraina, ona często jest gospodarzem tych rozmów, a trudno się wpraszać gdzieś, gdzie nas nie zaprosili. Byłoby to niezręczne i niegodne – punktuje jedno ze źródeł Interii w parlamencie.
Jednocześnie rozmówcy z obozu władzy nie stronią od wbicia szpili prezydentowi, którego obwiniają za popsucie relacji z administracją Wołodymyra Zełenskiego. Przy tej okazji wskazują nie tylko na antyukraińską retorykę Karola Nawrockiego w kampanii prezydenckiej, ale również na jego działania już na nowym stanowisku.
Musimy dogadać się z państwami nordyckimi, z Bałtami i państwami wschodniej flanki. To jest format, który już jakiś czas temu zaczął żyć na poziomie rządowym: państwa nordyckie, Bałtowie, Polska. Teraz jeszcze dochodzą do tego Niemcy
Chodzi przede wszystkim o wymuszenie na rządzących przycięcia świadczeń socjalnych dla przebywających w Polsce Ukraińców, a ostatnio również o dyplomatyczne przepychanki z Kijowem w kwestii tego, który prezydent powinien jako pierwszy odwiedzić drugi kraj. Prezydent Nawrocki oczekuje, że to jego ukraiński odpowiednik pojawi się w Polsce, podczas gdy niepisana zasada jest taka, że to głowa państwa o krótszym stażu na stanowisku odwiedza przywódcę sprawującego swój urząd.
– Zima w relacjach z Ukrainą nadchodziła już od jakiegoś czasu, bo relacje z Ukrainą ochładzają się nie od wczoraj. Zaczęło się od transferu zboża i protestów rolników, a potem było już tylko gorzej – wzrusza ramionami ważny polityk koalicji rządzącej.
Wiara w dyplomatyczną wszechmoc Tuska słabnie
Coraz częstsza nieobecność Polski w gremiach zajmujących się negocjacjami pokoju w Ukrainie odbija się też na wierze w nieograniczoną dyplomatyczną sprawczość Donalda Tuska, którą rządzący lubili się w minionych latach chwalić.
– O tej wszechmocy Tuska w UE opowiadali głównie platformersi i chyba oni głównie w to wierzyli – ironizuje osoba wysoko postawiona w strukturach Lewicy. W swojej diagnozie idzie jeszcze dalej: – Mówiąc najoględniej, premier Tusk pełnił funkcję w głównej mierze reprezentacyjną. Wszystkie te opowieści o tym, czego to on nie może w UE brały się z tego, że po prostu wszystkich znał. Tusk jest trochę jak brytyjska królowa. Ona też wszystkich znała, ale nie powodowało to, że miała wpływ na decyzje innych państw.
Konstatacja jest taka, że ostatnie miesiące brutalnie zweryfikowały rzeczywistą dyplomatyczną wagę Polski. W pewnej mierze z naszej własnej winy, biorąc pod uwagę dyplomatyczny dwugłos prezydenta i rządu. – Realnie możemy tyle, ile waży w UE nasz kraj. Jesteśmy piątą gospodarką Unii – nie jest to ogon stawki, ale też nie możemy się porównywać z Francją czy Niemcami – tłumaczy jedno z naszych źródeł w koalicji.
Irytacja narasta jednak również w samym rządzie. – Lepiej być u źródła przygotowywania różnego rodzaju rozwiązań, niż potem marnować czas na ich doprecyzowanie albo odkręcanie – nie ma wątpliwości jeden z członków rządu. Sytuację z coraz częstszym pomijaniem Polski w gremiach debatujących o zakończeniu wojny w Ukrainie nazywa „wielowątkową, ale jednak kompromitującą”. Nasz rozmówca mimo wszystko wyraża jednak przekonanie, że „i tak nic bez naszej zgody, jeśli chodzi o wschodnią flankę, się nie wydarzy”.
Nasi rozmówcy z kręgów koalicyjno-rządowych wskazują jeszcze dwie kwestie, które – ich zdaniem – wpłynęły na pozycję Polski przy „głównym stole”. Pierwszą jest przecenienie naszych kart atutowych, czyli największych w NATO wydatków na obronność w relacji do PKB, największej armii w Unii Europejskiej i bycia strategicznym hubem dla zachodniej pomocy dla Ukrainy. – Niektórzy nasi partnerzy uważają, że to nie są karty atutowe, a przynajmniej nie tak mocne, żeby predestynowały nas do ostrego stawiania się w kluczowych kwestiach – analizuje jeden z naszych rozmówców.
Druga kwestia to prymat polityki wewnętrznej nad polityką zagraniczną. Chociaż obecny rząd ustawicznie krytykował za takie podejście Zjednoczoną Prawicę, to sam wpadł w tę samą pułapkę. Nasi rozmówcy wskazują przy tej okazji zwłaszcza finisz kampanii prezydenckiej i wypisanie się Polski na własne życzenie z „koalicji chętnych”, która ma wysłać do Ukrainy swoje wojska w celu pilnowania postanowień przyszłego pokoju.

Premier Donald Tusk i wicepremier oraz szef MSZ Radosław SikorskiDominika Zarzycka / NurPhotoAFP
– Można było powiedzieć, że nie wykluczamy, rozważamy, analizujemy i wtedy bylibyśmy w „koalicji chętnych”, a nie w „koalicji niechętnych” – zauważa zajmujący się sprawami międzynarodowymi ważny polityk Koalicji 15 Października. I dodaje: – Tyle że to bardzo mocno rezonowałoby negatywnie w kraju i dało ogrom paliwa opozycji na finiszu kampanii prezydenckiej. Gdyby nie wybory, nie wiem, czy decyzja zapadłaby taka sama, ale wybory z pewnością na tym zaważyły.
Szef polskiego rządu broniony jest niemal wyłącznie przez swoich partyjnych podwładnych. – Nie widzę żadnego zagrożenia dla naszych interesów. Naszą zasługą jest to, że wszyscy w Europie o tym pierwszym, 28-punktowym amerykańsko-rosyjskim drafcie planu pokojowego myślą tak jak Polska. To jest robota dyplomatyczna polskiego rządu – argumentuje jedna z parlamentarzystek Koalicji Obywatelskiej. – Te negocjacje toczą się na różnych forach i w różnych miejscach. Nie mam poczucia, że Donald Tusk jest w nich odsuwany na boczny tor czy nie jest głównym graczem – podkreśla.
„Sojusz północny” na ratunek Polsce
Polski rząd wciąż analizuje sytuację i zastanawia się nad idealnym remedium na problem coraz wyraźniejszej marginalizacji Polski w kluczowych rozmowach. Z informacji Interii w obozie władzy wynika, że jednym z głównych pomysłów na poprawę naszych notowań i odzyskanie miejsca przy „głównym stole” jest zagranie kartą lidera regionu.
– Ujmując sprawę politycznie: Polska jako największe państwo NATO w regionie, który jest zagrożony przez Rosję, i lider wschodniej flanki Sojuszu musi znaleźć sojuszników – mówi Interii osoba z obozu władzy bardzo dobrze zorientowana w sprawach międzynarodowych. – Musimy dogadać się z państwami nordyckimi, z Bałtami i państwami wschodniej flanki. To jest format, który już jakiś czas temu zaczął żyć na poziomie rządowym: państwa nordyckie, Bałtowie, Polska. Teraz jeszcze dochodzą do tego Niemcy – słyszymy od naszego źródła.
Nie było nas tam, nie zostaliśmy dopuszczeni do stołu. Taka prawda. Musimy wierzyć w działania ministra Sikorskiego i we wpływy premiera Tuska. Będziemy próbowali to odkręcić
Wspomniany format, o którym coraz częściej mówi się jako „sojuszu północnym”, nie jest nowością. Od momentu agresji Rosji na Ukrainę Polska zacieśnia współpracę właśnie z państwami nordyckimi i bałtyckimi, a także partnerami na wschodniej flance NATO. Powód jest oczywisty: to właśnie partnerzy z regionu dużo lepiej od „starej Unii” rozumieli i rozumieją zagrożenie ze strony Rosji. To te kraje są również same bezpośrednio zagrożone przez Kreml, co sprawia, że w ich przypadku nie kończy się na pustych deklaracjach.
– Z punktu widzenia krajów, które rozumieją rosyjskie zagrożenie, Polska jest liderem i jesteśmy w stanie w tym formacie nordycko-bałtycko-polskim pozyskać sojuszników, dzięki którym będziemy w stanie siedzieć przy tym stole, przy którym decydować będą się kwestie pokoju w Ukrainie – mówi źródło Interii z kręgów dyplomatycznych w koalicji rządzącej. – Nikt w tym gronie nie ma wątpliwości, że Polska jest liderem regionu w temacie bezpieczeństwa – podkreśla.
– Musi być jasne, że nie ma mowy, że coś ma się dziać na terytorium Polski bez wiedzy i zgody Polski. To jest oczywiste – kontynuuje nasz rozmówca. I dodaje: – Poza tym, ponieważ my na wschodniej flance lepiej rozumiemy zagrożenie ze strony Rosji powinniśmy solidarnie się pewnych rzeczy domagać.
Chodzi, rzecz jasna, o obecność przy kluczowych rozmowach na temat zakończenia wojny. Chociaż nikt w obozie władzy nie mówi tego jeszcze wprost nawet w rozmowach nieoficjalnych, to między wierszami daje się zauważyć, że kolejnym narzędziem w walce o polskie interesy mogłoby być zdecydowanie mocniejsze postawienie sprawy niezastępowalności Polski w kwestii pomocy Zachodu dla Ukrainy.
– Ukraina i prezydent Zełenski nie powinni mieć wątpliwości, że Polska jest ważna i potrzebna w tym procesie – słyszymy od jednego z dobrze zorientowanych parlamentarzystów. – Muszą zdać sobie sprawę z tego, jak ważni jesteśmy w tej układance – zaznacza polityk.
Były szef MSZ wskazuje na prezydenta Nawrockiego. ”Nie jesteśmy obiektywnie sojusznikiem Ukrainy”Polsat NewsPolsat News
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd? Napisz do nas
