Nie ukrywam, że wśród rosnącej popularności łódzkiej Atlas Areny czy warszawskiego Torwaru, cieszy mnie fakt, że niektórzy nadal decydują się wybrać krakowską Tauron Arenę na swój jedyny nadwiślański przystanek. Tak też zrobił Till Lindemann, który wypełnił niemal po brzegi halę w ramach trasy „Meine Welt”. Choć jego występ nie różnił się znacznie od wcześniejszych, to postrzegany jako performance, potrafi zachwycić.
Wszystko za sprawą muzyki, która… nie porywa. Nie od dziś wiadomo, że zarówno Lindemann, jak i sami Rammstein, stawiają na „show”, kosztem samego kunsztu grania na żywo. Już od pierwszego numeru „Fat” i grubych zakonnic tańczących na rurze wiedziałeś, na co się piszesz. Do tego niezwykle kreatywne filmiki w tle i ruchome platformy, które urozmaicały widowisko. Jednak wychodząc z założenia, że dobra muzyka zawsze sama się obroni: albo mamy tu wyjątek, albo nie mówimy o dobrej muzyce – ale to już nie mi oceniać.
Mimo wszystko teatralność bijąca z każdego utworu była imponująca. Wystarczy wspomnieć o „Fish On” z rzucanymi w publiczność rybami (co budzi we mnie wiele wątpliwości etycznych – ale taki już jest metal) czy klasycznych już dla Lindemanna lecących w tłum tortach przy „Allesfresser”. Dla mnie, jako osoby, która nie śledzi jego poczynań z ostatnich lat, momentami było to naprawdę zaskakująco ciekawe, lecz – jak wspomniałem we wstępie – przypomina bardziej performance niż koncert.
- Wielkie kolędowanie z Polsatem. Znamy szczegóły wyjątkowego koncertu
- Nemo w Poznaniu: Niby skromnie, ale jednak z przytupem [RELACJA]
Nikogo więc nie powinien dziwić znikomy kontakt z publicznością. Poza rzuconym na początku „Kraków ku**a” i pytaniem „Kto lubi bigos?”, było z nią naprawdę ciężko. Czy mi tego brakowało? Może trochę – nie mogłem się pozbyć uczucia bycia na musicalu, ze zdecydowanie zbyt głośną muzyką i dość monotonnym repertuarem.
Był jednak fragment, który mnie szczerze oczarował. Chodzi oczywiście o „Tanzlehrerin”, zaaranżowane zaledwie na gitarę, wokal Tilla i pokaz baletu jednej z tancerek. Kwestie liryczne pominę, bo w twórczości Lindemanna czy Rammstein ten numer nie jest nadzwyczajny. Nagła zmiana dynamiki i jego naturalność w takich brzmieniach kupiła mnie. To zdecydowanie najlepszy element wczorajszego wieczoru.
Jeśli chodzi natomiast o pomysły na widowisko, muszę przyznać, że zachwycił mnie koncept wielkiej dmuchanej kuli, w której Lindemann „dryfował” wśród zgromadzonych w golden circle przy „Platz Eins”. Nie spotkałem się z tym na żadnym wcześniejszym koncercie, a sama idea jest dość ciekawa – powiedziałbym nawet, że stanowi niezłą alternatywę dla tradycyjnego stage divingu dla artystów, którzy są już na etapie… nieco większego dbania o siebie.
Czy poszedłbym ponownie na koncert Tilla Lindemanna? Raczej nie. To jedno z tych wydarzeń, na które idziesz raz i możesz opowiadać przez resztę życia, że je przeżyłeś. Natomiast przeraża mnie powtarzalność w każdych ruchach, brak choćby kilku pełnych zdań skierowanych do publiczności (a wczoraj była naprawdę liczna) i odgrywanie kolejnych piosenek jak scen do odhaczenia. Choć trafiły się dobre fragmenty, pod koniec całość wydawała się po prostu monotonna. Z dobrych wiadomości – otrzymaliśmy informację, że koncert został w pełni rejestrowany, więc kto wie, czy w niedalekiej przyszłości nie doczekamy się podobnych nagrań DVD jak te z Moskwy…?
Dawid Kwiatkowski ocenia poziom nowej edycji „Must Be The Music”. „Poprzeczka została zawieszona za wysoko”INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd? Napisz do nas
