Kiedy mowa o wojnie w Ukrainie, wszelkie prognozy starzeją się błyskawicznie. W jednej chwili prezydent USA Donald Trump zachowuje się jak emisariusz Władimira Putina, w następnej słucha uważnie prezydenta Ukrainy Wołodymyra Zełenskiego — po czym znów wraca do obozu Kremla.
W momencie, kiedy administracja amerykańska coraz bardziej przypomina niepewnego pośrednika niż niezawodnego sojusznika, Europa znajduje się w położeniu, które trudno określić inaczej niż opłakane.
A to, co najbardziej rzuciło mi się w oczy podczas jesiennych briefingów i konferencji bezpieczeństwa, w których uczestniczyłem w Berlinie i innych miastach, to poziom alarmu. W większości przypadków pozostaje on jednak skrzętnie ukryty za zamkniętymi drzwiami.
Jedną z nielicznych pocieszających kwestii jest fakt, że państwa E3 — Niemcy, Francja i Wielka Brytania — próbują stawić czoła tej mroźnej rzeczywistości wspólnym frontem. Po traumie brexitu i latach wzajemnych uszczypliwości między byłym kanclerzem Olafem Scholzem a prezydentem Emmanuelem Macronem, klimat polityczny wyraźnie się zmienił — bo zwyczajnie musiał.
Jeśli Europa ma przetrwać ewentualny przyszły atak Rosji — a tak właśnie zaczyna się o tym mówić — jej najwięksi gracze muszą działać tak, jak nigdy do tej pory.
Muszą być ze sobą „sklejeni”, niemal nierozłączni.
Jak podkreślało w rozmowach ponad tuzin urzędników, koszt bezczynności byłby znacznie wyższy niż dotychczasowy koszt wspierania Ukrainy. Putin nie tylko poczułby się ośmielony do dalszych działań, ale Europa zostałaby zalana falą ukraińskich uchodźców, o skali większej niż wszystko, czego dotąd doświadczyliśmy.
Ta nowa konfiguracja była zresztą widoczna w całej oprawie niedawnej wizyty państwowej prezydenta Niemiec Franka-Waltera Steinmeiera w Wielkiej Brytanii, kiedy on sam i król Karol podkreślali „głęboką więź” łączącą oba kraje — więź dodatkowo wzmocnioną wspólnym zagrożeniem ze strony rosyjskiego ekspansjonizmu.
Koalicja „otoczonych”, nie „chętnych”
Tymczasem na szczeblu rządowym praca wre. Brytyjski premier Keir Starmer i niemiecki kanclerz Friedrich Merz wyraźnie złapali wspólny język — łączy ich podobna ocena zagrożeń w polityce zagranicznej i podobne problemy wewnętrzne. Premier z lewego centrum i kanclerz z prawego centrum odnajdują wspólnotę interesów w podwójnej presji, pod jaką się znaleźli.
To utrata pewności, że Stany Zjednoczone przyjdą z pomocą w potrzebie, wymusza tę nową konfigurację polityczną.
Oczywiście żaden z tych krajów nie przyzna publicznie, jak trudna jest sytuacja, ale »widać to, czego nie wolno powiedzieć«.
Wystarczy porównać wrześniową wizytę Trumpa — pełną napięcia, sztywnego uśmiechu i histerycznych grzeczności jego gospodarzy — z luźną, serdeczną atmosferą wizyty Steinmeiera.
Kwestia bezpieczeństwa przyćmiewa wszystkie inne sprawy — choć to już nie tyle „koalicja chętnych”, co raczej „koalicja otoczonych”. Jak ujął to jeden z niemieckich urzędników ds. bezpieczeństwa, wypowiadający się anonimowo: — Jeśli Amerykanie zaczynają działać jako mediatorzy między Rosją a Europą, przestają widzieć siebie jako partnerów w ramach NATO.
W praktyce USA nadal są siłą napędową sojuszu — przynajmniej teoretycznie. Jak zauważył kolejny niemiecki wojskowy: — Brutalna prawda jest taka, że Europa nie ma jeszcze gotowości operacyjnej potrzebnej do odparcia rosyjskiej agresji. Dopóki się to nie zmieni, jesteśmy skazani na Stany Zjednoczone jako ostatnią linię obrony.

Władimir Putin i Donald Trump na Alasce, 15 sierpnia 2025 r.Andrew Harnik / Staff / Getty Images
Ten sygnał powinien był zostać odczytany już w lutym, kiedy to wiceprezydent USA JD Vance podczas Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa rzucił kilka politycznych „granatów”: zaatakował europejskie demokracje, pochwalił skrajną Alternatywę dla Niemiec i zapowiedział, że USA nie czują się już związane dawnymi sojuszami. Prawdziwą zagadką jest to, że ktokolwiek zdołał się jeszcze dziwić późniejszymi działaniami administracji Trumpa.
„Pokój” groźniejszy niż wojna
Nawet teraz niektórzy wciąż łudzą się, że nie jest to jednolite stanowisko Waszyngtonu i że inni członkowie administracji mają jeszcze coś do powiedzenia. Niemieccy i brytyjscy eksperci od bezpieczeństwa widzą to zupełnie inaczej, ale wielu polityków — i spora część opinii publicznej — nadal nie pojmuje, jak poważna stała się sytuacja.
Po publikacji pierwszej Strategii Bezpieczeństwa Narodowego Trumpa ich obawy wzrosły. Dokument, który ukazał się zaledwie kilka dni temu, potępia wiele liberalnych wartości stanowiących fundament europejskiej demokracji, a jednocześnie chwali nacjonalistyczną retorykę skrajnej prawicy — w sposób pośredni także tę Putina.
Dotąd dominująca narracja dotycząca Europy koncentrowała się na niemieckiej ostrożności — czy to wynikającej z powojennego poczucia winy, pacyfizmu, czy zwykłej ospałości.
Dziś zastąpiło ją nowe poczucie determinacji — ale jak głęboko sięga ta zmiana?
Zobowiązanie państw NATO do zwiększenia wydatków obronnych do 5 proc. PKB — z czego 1,5 proc. może być przeznaczone na „infrastrukturę krytyczną” — otwiera pole do kreatywnej księgowości. Ale to Niemcy, dzięki większej zdolności zadłużenia, mają swobodę, której inni mogą im jedynie zazdrościć. Wielka Brytania zmaga się z dużo poważniejszymi kłopotami finansowymi i choć Starmer mówi twardo, część firm zbrojeniowych podejrzewa, że gra na zwłokę z zamówieniami.
Według obecnych prognoz:
- Niemcy mają wydawać 153 mld euro rocznie (ok. 666 mld zł) na obronność do 2029 r.,
- Francja planuje dojść do 80 mld euro (ok. 348 mld zł) w 2030 r.,
- a Wielka Brytania wydaje dziś 60 mld funtów (ok. 306 mld zł), przy czym kwota ta ma wzrosnąć do 87 mld funtów (ok. 444 mld zł) do 2030 r.
Zgodnie z aktualnymi przewidywaniami Londyn osiągnie jednak swój cel 3,5 proc. PKB dopiero w 2035 r.
Dla rządów w Londynie i Paryżu budżety są tak ciasne, a potrzeby w zakresie usług publicznych tak ogromne — nie wspominając o odsetkach od długu — że napięcie między tymi wydatkami a potrzebami obronnymi będzie z czasem tylko rosło.
Jednocześnie — w zależności od kraju i sposobu zadawania pytań — coraz więcej ekspertów ds. obronności obawia się, że
jeśli Ukraina zostanie dostatecznie mocno przyciśnięta do zaakceptowania jakiegoś brudnego układu Trump–Putin, poparcie społeczne dla zwiększania nakładów na zbrojenia zacznie spadać.
„Zadanie wykonane” — taka będzie powszechna narracja. Problem w tym, że nie będzie.
Europa musi powiedzieć to głośno
Dla Putina to niemożliwe. Rosyjski przywódca powiązał swoje polityczne przetrwanie, strukturę władzy i gospodarkę kraju z narracją o otaczającym go zachodnim „zagrożeniu”. Stąd jego niedawne słowa, że Rosja jest „gotowa” na wojnę, jeśli Europa jej zapragnie — on po prostu nie może sobie pozwolić, by przestać straszyć.
Tymczasem pierwotny 28-punktowy plan dla Ukrainy jest dla Europy absolutnym koszmarem. Jeśli jakakolwiek podejrzana „pokojowa” umowa miałaby zostać narzucona na jego podobieństwo, Niemcy, Wielka Brytania, Francja i inni europejscy sojusznicy — w tym Polska, Finlandia, państwa bałtyckie, kraje nordyckie i (nieco ostrożniej) Włochy — będą wiedzieli, że zostali pozostawieni sami sobie.
Byłby to powrót do polityki wielkich mocarstw — coś na kształt Jałty 2.0. Oznaczałoby to utrwalenie procesu „deamerykanizacji” NATO, trwałą niemożność Ukrainy do samodzielnej obrony i potwierdzenie, że z punktu widzenia USA Rosja posiada prawo weta wobec europejskiego bezpieczeństwa.
— Mówimy, że to sprawa egzystencjalna, ale nie działamy jeszcze tak, jakby nią była — stwierdził jeden z brytyjskich urzędników ds. obrony. Zadanie dla Merza, Starmera i Macrona polega więc na tym, by uznać — i powiedzieć swoim obywatelom wprost — że mają już tylko siebie nawzajem.