Bardziej racjonalny byłby jednak argument, że Niemiec tak miał już wcześniej zaplanowane: Ferran gra do oporu z Betisem w sobotę, Lewandowski zmienia go w końcówce, by rozgrzać się przed Eintrachtem. Potem sprawy przybrały nieco inny obrót: Hiszpan zdobywa trzy bramki z trzech pierwszych strzałów, a zmiana Lewandowskiego jest w ostatniej chwili odwołana z powodu urazu piłkarza z innej pozycji. Tyle że planów Flicka co do meczu Ligi Mistrzów i tak to nie zmienia.
Nie można jednak uciec od pytania, dlaczego to Polak zaczął wtorkowe spotkanie w podstawowym składzie. Przecież ostatniego gola w ogóle strzelił 22 listopada (i to na początku tamtego spotkania), a ostatniego w Lidze Mistrzów — osiem miesięcy temu.
Niemiecki szkoleniowiec nie wystawił go przecież także dlatego, że w 13 poprzednich meczach z Eintrachtem strzelił 13 goli. A taki argument w przestrzeni publicznej przecież padł… Jakie miałoby to mieć znaczenie, skoro od ostatniej bramki Lewandowskiego przeciwko Orłom minęło już prawie pięć lat, a od tamtego momentu w klubie ostał się tylko Timothy Chandler? Choć to i tak za dużo powiedziane, bo tak wtedy, jak i teraz nie powąchał nawet murawy.
Toż to argument na tym samym poziomie, co straszenie, że reprezentacja Polski nie wygrała na terenie Szwedów od 1930 r., więc i podopiecznym Jana Urbana będzie tam ciężko, jeśli to Skandynawowie będą naszym rywalem w finale baraży. A taki argument w przestrzeni publicznej przecież padł… No tak, z pewnością obecni kadrowicze będą obgryzać paznokcie z nerwów z powodu tak losowej statystyki.
Oto dlaczego Flick postawił na Lewandowskiego
Wracając natomiast do meritum: nie ma co też brać pod uwagę argumentu, że Lewandowski ma pewne fory u Flicka z racji ich zażyłości, która trwa od czasów Bayernu Monachium. Żaden trener nie jest na tyle szalony, żeby samemu rzucać sobie kłody pod nogi, wystawiając piłkarza mniej przydatnego w danym meczu.
Właśnie to stwierdzenie wydaje się kluczowe. Najwidoczniej Lewandowski był w tym spotkaniu Flickowi do czegoś potrzebny. Można przypuszczać, że m.in. do fizycznej walki ze stoperami rywala. Ci nie stłamsili go tak na tym polu, jak bywało to już w tym sezonie, np. przeciwko Getafe.
Gdyby jednak chodziło tylko o kwestie fizyczne, Flick prędzej wystawiłby zawodowego judokę, zapaśnika czy przedstawiciela innej sztuki walki. Lewandowski był w tym meczu potrzebny Niemcowi także do strzelania goli. I tutaj pojawiają się schody…
Robert Lewandowski (FC Barcelona) (Foto: Rico Brouwer/Soccrates / Getty Images)
Całkiem inaczej ocenialibyśmy ten występ Lewandowskiego, gdyby w 10. minucie zaliczono mu gola. Jest jednak mały problem: właśnie taki, że mu go nie zaliczono. Do siatki trafił jak za najlepszych lat, idealnie wykańczając dośrodkowanie Raphinhi. Tyle że przed wykonaniem dośrodkowania Brazylijczyk był na minimalnym spalonym.
W innych sytuacjach Lewandowski nie wyglądał jak piłkarz będący w dobrej dyspozycji strzeleckiej. Zaczęło się od piątej minuty i katastrofalnego uderzenia po zgraniu piłki głową przez Julesa Kounde. Mając takie latyfundia wolnej przestrzeni i brak rywali obok siebie, powinien najpierw zdobyć bramkę, a później przekształcić znajdujący się przed nim teren w działkę rolną i wystarać się o dofinansowanie z Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa. Skończyło się jednak na strzale… piszczelem.
Z precyzją na bakier był także w dwóch innych sytuacjach w pierwszej połowie. Najpierw uderzył głową tak, że piłka poleciała nie tylko w górę, ale i… na prawą stronę pola karnego. Później już się nieco poprawił, ale znów posłał tzw. świecę, która w bramkę nie miała prawa trafić.
Kolega pokazał, jak strzelać głową
Na domiar złego w drugiej połowie dwoma idealnymi strzałami głową popisał się Kounde. Zwłaszcza wykończenie drugiej okazji wymagało niemałego kunsztu.
Dwie bramki Julesa Kounde:
Niedługo później zanosiło się na to, że Lewandowski jednak przerwie swój strzelecki impas. Po przypadkowym zagraniu na wolne pole widzieliśmy już oczyma wyobraźni triumfującego Polaka, ale dogonił go Arthur Theate. Tyle dobrze, że 37-latek oddał piłkę Marcusowi Rashfordowi. Tyle źle, że Anglik trafił w Belga.
Ktoś tam próbował jeszcze komplementować Lewandowskiego po meczu, że przy drugiej bramce Kounde 3-4 piłkarzy Eintrachtu było zainteresowanych Polakiem, dzięki czemu Francuz miał ułatwione zadanie. Za Lewandowskim rzeczywiście podążyli gracze rywala, ale w liczbie dwóch. A poza tym, szanujmy się, nie za takie występy jak ten wtorkowy płaci mu się najwięcej w drużynie.
Naprawdę nie ma co go chwalić na siłę, bo i on nie jest zadowolony ze swojego występu. W przeciwnym wypadku pojawiłby się po meczu przed kamerami Canal+. Nie był to zresztą pierwszy przypadek, gdy po nieudanym spotkaniu nie poszedł porozmawiać z rodakami. Tak samo było tydzień wcześniej, gdy do Barcelony zawitali komentatorzy Eleven Sports, a Lewandowski zmarnował karnego z Atletico Madryt. Nie miał za to problemu porozmawiać z nimi 10 dni wcześniej, gdy zdobył pierwszego gola na nowym Camp Nou.
Przypadek?