Tymczasem ani w Genewie, ani w Londynie, ani w Białym Domu, gdzie europejscy przywódcy brali udział w rozmowach z przedstawicielami Donalda Trumpa lub z nim samym, Polski przy stole nie było.
W przestrzeni publicznej nie pojawiły się przekonujące wyjaśnienia, poza komentarzami, że bierzemy udział w innych formatach, natomiast nasila się krytyka, w tym również ze strony ekspertów czy byłych polityków kojarzonych z obozem władzy a nie opozycją.
Dlaczego więc nas zabrakło?
Format E3 – trzech europejskich potęg, czyli Niemiec, Francji i Wielkiej Brytanii funkcjonował w trakcie rozmów z Iranem na temat jego programu nuklearnego ponad 20 lat temu i w rozbudowanej o USA, UE, Rosję i Chiny konfiguracji doprowadził do zawarcia porozumienia z Teheranem w 2015 roku (wypowiedzianym następnie przez Trumpa). W niektórych innych sprawach Londyn, Berlin i Paryż konsultowały się i zajmowały wspólne stanowisko, np. w reakcji na kryzys w Syrii.
Jest zrozumiałe, że dwóch członków Rady Bezpieczeństwa oraz najbogatszy i najludniejszy kraj Unii Europejskiej szukają miejsca, gdzie mogą w zorganizowany sposób ustalić swoją politykę, tym bardziej po brexicie i przy posttransatlantyckiej polityce USA. Może to budzić frustrację Rzymu, Madrytu czy obecnie Warszawy, ale przy wszystkich atutach żaden z tych krajów nie jest na poziomie międzynarodowej wagi Niemiec, Wielkiej Brytanii i Francji.
Format E3 skrystalizował się w kontekście ukraińskim w momencie, gdy Donald Trump zaczął przeć do porozumienia z Rosją. Amerykanie byli gotowi spotkać się z Emmanuelem Macronem, Friedrichem Merzem i Keirem Starmerem, ponieważ potrzebowali ich do gwarancji bezpieczeństwa dla Ukraińców.
Wiosną tego roku USA nie były gotowe same udzielić Kijowowi takich gwarancji. Chciały, w niesprecyzowany sposób, wesprzeć gwarancje europejskie. Jednocześnie Ukraińcy potrzebowali wsparcia po to, żeby przeciwstawić się dyktatowi amerykańskiemu i presji na podpisanie porozumienia z Putinem, którą wywierał na nich Waszyngton.
Polska w tym kontekście nie miała znaczenia. Nie planowaliśmy udzielać Ukrainie żadnych indywidualnych gwarancji. Z naszego punktu widzenia kluczowe jest zaangażowanie maksymalnie dużej liczby krajów w bezpieczeństwo Ukrainy, ale przede wszystkim nasze i uniknięcie sytuacji, w której Rosja – np. w odpowiedzi na jakąś wyimaginowaną prowokację – zaatakuje polskie terytorium, jednocześnie pozostawiając w spokoju mocarstwa zachodnie.
Po drugie, ani USA, ani Wołodymyr Zełenski nie widzieli potrzeby naszej obecności na takim spotkaniu. Dla Trumpa Polska jest wygodnym przypadkiem państwa, które łoży na swoje bezpieczeństwo i kupuje od USA energię, technologię oraz broń. Przy niechęci do Tuska i nieznaczącej roli prezydenta (wówczas kadencję kończył Andrzej Duda, Karola Nawrockiego Trump traktuje pobłażliwie, jak swoją maskotkę, „to dzięki mnie ten nieznany Polak wygrał wybory”) Polska nie liczy się w formacie europejskim z punktu widzenia USA. Chyba że jako kraj, który wspólnotę rozbije od środka – ale to dopiero, gdy władzę w Warszawie przejmą antyeuropejscy nacjonaliści z PiS i Konfederacji.
Z punktu widzenia Ukrainy – co Polska mogła zaoferować, to już dała. Wszystko, co robi i tak de facto robić musi (trudno, żebyśmy wstrzymali transporty militarne w Jasionce). Można wizerunkowo nieco osłabić antyukraińskie nastroje, ale nie jest to priorytet z punktu widzenia administracji prezydenckiej, zajmującej się wojną, dyplomacją, trudną sytuacją wewnętrzną i wszystkim innym.
Ile jesteśmy gotowi zapłacić za bicie powyżej swojej wagi?
Warszawa, nawet gdyby mogła w takim formacie brać udział, wątpliwe, żeby była gotowa zapłacić odpowiednią cenę. Propozycja, która padła na rozmowach w Paryżu w kwietniu tego roku, miała polegać na natychmiastowym zawieszeniu broni i gwarancjach bezpieczeństwa dla Ukrainy – ze strony Europejczyków, z niesprecyzowanym wsparciem amerykańskim, przy jednoczesnym uznaniu rosyjskich zdobyczy terytorialnych.
Przyjęcie takich warunków byłoby z punktu widzenia interesów Polski porażką. Porażką, której prawdopodobnie nie dałoby się uniknąć, a której koszty trzeba by wziąć na siebie – i to jeszcze w sytuacji, gdy i tak wątpliwe było zawarcie jakiegokolwiek traktatu pokojowego.
Uczestniczenie w takich rozmowach, w których prawdopodobne jest uzyskanie niekorzystnego z naszego punktu widzenia rezultatu oznaczałoby albo podpisanie się pod czymś, co mogłoby zostać uznane za kapitulację/”drugie Monachium” w skłonnym do egzaltacji – szczególnie gdy chodzi o Rosję – środowisku komentatorsko-politycznym albo konieczność odcięcia się od naszych najbliższych sojuszników, co mogłoby spowodować fatalne dyplomatyczne skutki oraz izolację na niezwykle trudnym zakręcie historii.
Polski rząd nie jest też skłonny wykładać żadnych nadzwyczajnych środków, czy to finansowych czy militarnych na ukraińskie bezpieczeństwo kosztem bezpośredniego zabezpieczenia terytorium Polski. Jesteśmy adwokatem Ukrainy tam, gdzie chodzi o stanowisko kolektywne – sankcje, przeciwstawienie się Rosji, spoistość granic, możemy nawet żyrować gwarancję dla Belgii w sprawie zamrożonych przez UE środków rosyjskich, ale priorytetowo traktujemy własne bezpieczeństwo.
Wreszcie też polskie społeczeństwo, przy całym poczuciu niezwykłej wagi naszego kraju i kompleksie tego, że inni się z nami nie liczą i gdzieś nas nie zaproszono, wcale nie jest skłonne do nadzwyczajnych poświęceń dla budowania międzynarodowej pozycji Polski.
Nawet skromne i pełne zastrzeżeń wsparcie dla Ukrainy jest coraz mocniej w kraju krytykowane – nie tylko przez trollownie na służbie GRU. Pomoc międzynarodowa uważana jest za zbędą fanaberię, skoro jest tylu rodaków wymagających wsparcia. Porozumienie z Mercosurem to zło wcielone, choć otwiera nowe rynki na produkty europejskie, w tym polskie. A Niemcy mają nas przepraszać i płacić reparacje, choć wiadomo, że i tak żadnych reparacji nie będzie, bo to nie my, tylko Związek Radziecki oraz zachodni alianci wygrali wojnę i z tych reparacji zrezygnowali.
A można by przecież budować sojusz i współpracę z Niemcami w obszarach, w których nasze interesy są zbieżne, choćby na Bałtyku i (nareszcie!) w sprawie Ukrainy i szerzej Europy Wschodniej jak również w coraz trudniejszych relacjach z USA.
Mocarstwem, nawet regionalnym, nie da się być za darmo, na piękne oczy i wspaniałą historię. To kosztuje. Politycznie, ekonomicznie i militarnie. Żeby siedzieć przy stole, trzeba zapłacić rachunek. Albo pozostaje narzekać, że nas nie zapraszają.
Drodzy rodacy, pora się na coś zdecydować.
„Gość Wydarzeń”. Biedroń krytykuje Nawrockiego: Lech Kaczyński w grobie się przewracaPolsat News
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd? Napisz do nas
