Dyrektor sportowy Jagiellonii Białystok, Łukasz Masłowski, zawsze podkreśla, że nie ma problemu z wydawaniem pieniędzy, jednak tylko w sytuacji, w której ma pewność, że tego samego (lub podobnego) produktu nie można mieć taniej. Mimo że Jagiellonia wypracowała roczny zysk na poziomie 40 mln zł i stać by ją było na drogie ruchy, nie podłączyła się zatem do letniego wyścigu spod znaku „kto wyda więcej”. Czy wyszła na tym dobrze? Trudno odpowiedzieć jednoznacznie, bo jej „tanie” okno transferowe nie przysłużyło się podniesieniu jakości zespołu. Mimo iż przed obecnym sezonem do klubu przyszło trzynastu nowych zawodników, tylko trzech z nich po rundzie jesiennej znajduje się w jedenastce złożonej z zawodników, którzy zagrali najwięcej minut – Bartłomiej Wdowik, Bernardo Vital i Alex Pozo. Do udanych zakupów można dorzucić Dawida Drachala, a pozostali albo wpisali się w ogólną przeciętność, albo obniżali średnią jakość zespołu (można zastanawiać się nad oceną Dimitrisa Rallisa, młodego greckiego napastnika, który kilka razy błysnął i raczej dobrze rokuje na przyszłość, a nikt w Białymstoku nie zapowiadał, że to transfer na „tu i teraz” – wręcz przeciwnie).
- Fakty o Legii są druzgocące. Aktualna tabela nie mówi wszystkiego
- Raków dogadał się z Legią. Marek Papszun trafi do Warszawy
Najskuteczniejsi wśród słabych
Tyle, że Jagiellonia wydawała mało. Zrobiła dwa transfery gotówkowe – tanie, łącznie warte 500 tys. euro – i oba miały sens: wspomniany Vital stał się czołowym piłkarzem zespołu Adriana Siemieńca, a Rallis jest inwestycją – na pierwszy rzut oka niegłupią. Biorąc pod uwagę jej dobrą pozycję wyjściową przed wiosną – do liderującej Wisły Płock traci tylko punkt – można się zastanawiać, czy przy wszystkich niedoskonałościach własnego okienka, i tak nie okazała się wśród naszych drużyn mających grać o mistrzostwo królem letniego polowania. Nie na zasadzie „najmocniejszego” okna, lecz „najmniej słabego”.
Bo ten sezon jest dokładnie jak ostatnie okno transferowe. Wydawało się, że będzie najlepszy pod względem jakości – a nie jest. Wydawało się, że będziemy mówić o mocnych drużynach, a dziś bycie najmniej słabym jest wystarczającym argumentem, by mierzyć wysoko. Jagiellonia najlepiej z wszystkich pucharowiczów połączyła granie na dwóch frontach, ale do takiego statusu wystarczyło punktować na poziomie 1,7 punktu na mecz. Raków w tym czasie przegrał siedem (!) meczów, Lech wygrał sześć na siedemnaście (!), Legia przezimuje w strefie spadkowej (!!!). Posiadanie wyrównanej ligi od lat było atutem Ekstraklasy, czego ujście znajdowaliśmy w wynikach Ligi Konferencji – pucharu oddającego uśrednioną siłę lig, nie ich czołówek – lecz w obecnym sezonie doszliśmy pod tym względem do skrajności. A skrajności nigdy nie są dobre. Wiosną wiele może się zmienić, bo z jej upływem natężenie meczów wśród kolejnych zespołów będzie spadać, ale jeśli tak się nie stanie, mistrz w pewnym sensie zostanie wylosowany. Przy tak niewielkiej różnicy punktowej oraz absurdalnie niskiej średniej punktów na mecz, tytuł nie będzie nagrodą za postawę w całym roku, lecz za to, że w pojedynczym meczu ktoś miał więcej szczęścia od rywala. Brak wypracowanej przewagi poprzez własną siłę, maksymalizuje rolę jednego strzału na bramkę i tego, czy piłka odbije się z fartem (wpadnie do bramki), czy nie.
Hajto diagnozuje problemy Legii. „Albo Bobić, albo Żewłakow”Polsat Sport
Ekstraklasa poszła w skrajność. A skrajności są złe
Skrajnie wyrównana liga to sytuacja zła, bo bazująca na przypadku. Po rundzie jesiennej dosłownie cała Ekstraklasa – gdyby tylko tam sięgały ambicje wszystkich klubów – jest w stanie powiedzieć, że będzie bić się o awans do europejskich pucharów. Od pozycji lidera nikogo nie dzieli więcej niż wartość zwycięstw w zaledwie czterech meczach. Dziś tak samo nie da się wskazać faworyta do mistrzowskiego tytułu, jak i wykluczyć, że tytuł finalnie zgarnie ktoś z przykładowego grona: Zagłębie Lubin, Cracovia, Radomiak. W globalnym rozrachunku awans aż czterech drużyn do fazy ligowej europejskich pucharów przysłuży się rozwojowi Ekstraklasy, ale krótkoterminowo, jesienią 2025, wpłynął na znaczne obniżenie jej poziomu. Bo liga dziś nie jest silna ani mocą jednostek, ani jej wyrównaniem. Mocnych jednostek nie ma, wyrównanie poszło „w dół”. Mecze coraz częściej nie zdają tzw. testu oka. Nie ma ani jednego zespołu, do którego zasiada się z myślą, że czeka nas pokaz jakości.
Nie przysłużyło się wspominane wcześniej okno transferowe. Tuż po jego zakończeniu wydawało się, że Ekstraklasa przeniosła się w inny wymiar – do tej pory nieznany. Że kluby wydają pieniądze godne walki o miejsce, do którego dążą w europejskiej hierarchii, jednak wydane miliony w żaden sposób nie przełożyły się na podniesienie jakości drużyn.
Kluby wydawały miliony. Nikt z nowych się nie sprawdził
Oczywiście można mówić, że każdy z dokonanych latem transferów za chwilę może odpalić, bo potencjał tych zawodników jest spory. Ale czy wykładając rekordowe pieniądze, celem nie jest wzmocnienie tu i teraz? Czy jeśli Legia wykłada 3 mln euro na Miletę Rajovicia, nie robi tego z myślą, by ten piłkarz nie potrzebował długich miesięcy, by dał jakiekolwiek efekty? Czy jeśli Widzew Łódź po długich tygodniach poszukiwania napastnika sięga po sprawdzonego w lepszej lidze niż polska Andiego Zeqiriego, płacąc za niego 2 mln euro, faktycznie robił to z myślą, że na najlepszą wersję tego zawodnika trzeba będzie poczekać co najmniej pół roku? Nie mówiąc, że gwarancji, że się doczeka – nie ma. Są co najwyżej nadzieje.
Wyłączając Jonatana Brauta Brunesa, którego Raków zdążył sprawdzić już w poprzednim sezonie na wypożyczeniu i przed obecnym – po pozytywnej weryfikacji – po prostu zdecydował się na wykup, żaden z dziesięciu najdroższych piłkarzy letniego okienka transferowego nie przysłużył się podniesieniu jakości swojego zespołu. Zdarzały się jedynie pojedyncze mecze, po których można było powiedzieć, że nie było źle.
W tej dziesiątce – bez Brunesa – znajdują się (ceny za Transfermarkt, zatem co najwyżej orientacyjne): Mileta Rajović (Legia, 3 mln euro), Yannick Agnero (Lech, 2,3 mln euro), Sam Greenwood (Pogoń, 2 mln euro), Andi Zeqiri (Widzew, 2 mln euro), Tomasz Pieńko (Raków, 1,75 mln euro), Kamil Piątkowski (1,5 mln euro), Mariusz Fornalczyk (1,5 mln euro), Bogdan Mircetić (Raków, 1,5 mln euro), Stelios Andreou (Widzew, 1,3 mln euro) i Pablo Rodriguez (Lech, 1,2 mln euro). Z tego grona co najwyżej trójka – Agnero, Pieńko i Mircetić – zostali sprowadzeni z myślą, że spłacić się mogą w dłuższej perspektywie. Pozostali mieli zagwarantować jakość z marszu i żaden tego nie zrobił.
Wisła Płock wyrzutem sumienia naszych potęg
Kluby Ekstraklasy znalazły się w nowych warunkach finansowych, jednak na razie nie są w stanie się w nich odnaleźć. Przez lata obserwowaliśmy, jak ta liga rośnie, jednak otwarcie trzeba przyznać, że tak słabej rundy, jak właśnie miniona, nie było od lat. To rzecz, która powinna zapalić lampki ostrzegawcze, bo w chwili, gdy od dyrektorów sportowych działających w bajkowych (z perspektywy czasu) realiach, oczekujemy sprowadzenia jakości, a na sztaby szkoleniowe przeznacza się kwoty nigdy wcześniej w Polsce nie widziane, fakt, iż to beniaminek z Płocka – trzecia drużyna poprzedniego sezonu w 1. lidze (!) – jest aktualnie liderem, nie wystawia im najlepszej recenzji. Tym bardziej, że kluczem do sukcesu nie okazało się sprowadzenie do Wisły gwiazd, lecz obranie dominującej taktyki bazującej na neutralizacji atutów rywali. Jeśli za miliony nie umiemy sprowadzić wystarczających atutów, by przebijać się przez takie obrony, jak ta płocka, można się zastanawiać, co jest tego powodem.
Liga trzech prędkości, ale nieco inaczej
Po rundzie jesiennej za dużo się mówi o problemach Legii – gdyż one są najbardziej efektowne – a za mało o problemach całej ligi. Niewspółmiernej do potencjału najlepszych klubów, do ich możliwości finansowych. Sama Legia jest natomiast najbardziej wyrazistym przykładem tego, co się stanie, gdy ktoś uwierzy, iż jest w stanie funkcjonować bez sztabu szkoleniowego. W rundzie jesiennej trenera zmieniło pięć klubów – Radomiak, Pogoń, Piast, Widzew i właśnie Legia. W trzech z nich średnia punktowa po roszadzie uległa poprawie (w Radomiaku i Piaście nawet bardzo – w obu przypadkach nowi szkoleniowcy punktują na poziomie wyższym niż lider Ekstraklasy), w Widzewie nieznacznie spadła – choć jest nieco rekompensowana poprzez dwa awanse w Pucharze Polski (w meczach przeciwko innym klubom Ekstraklasy) i zapewnienie sobie miejsca w ćwierćfinale. W Legii brak odpowiedniej reakcji na odejście Edwarda Iordanescu wiązało się z doprowadzeniem drużyny nad przepaść.
Po rundzie jesiennej – mimo niewielkich różnic punktowych – utworzyła nam się poniekąd liga trzech prędkości, z tym że mówimy raczej o prędkościach obowiązujących w strefie zabudowanej i zamieszkania, nie na autostradach. Pierwszą grupę stanowią Lech, Raków i Jagiellonia – w teorii kadrowo mocne na tyle, by odjechać reszcie stawki, lecz zmęczone grą na dwóch frontach. Drugą stanowi cała grupa klubów od góry do dołu – reprezentująca niezłą lub średnią jakość na tle całych rozgrywek, lecz nie na tyle wysoką, by odjechać komukolwiek przy konieczności grania zaledwie raz w tygodniu. Trzecią jest Legia – jedyny klub bez realnego sztabu szkoleniowego. Postępującą degrengoladę najlepiej widać w tzw. tabeli formy obejmującej ostatnie pięć, dziesięć i piętnaście kolejek. W każdej z nich Legia zajmuje ostatnie miejsce. Im świeższy okres, tym z niższą średnią punktową. Wiosną ta trzecia prędkość – zarezerwowana dla Legii – zostanie zamknięta, bo klub wreszcie poprowadzi trener, jednak skali kompromitacji to nie umniejszy.

Piłkarze Lecha Poznań w meczu Ligi Konferencji z FSV MainzJakub KaczmarczykPAP

Jagiellonia Białystokfot. Wojciech Wojtkielewicz/Polska Press/East NewsEast News

Piłkarze Wisły PłockGrzegorz WajdaReporter
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd? Napisz do nas
