Producenci filmowi nie lubią kontrowersji, te bowiem sprzedają się dobrze jedynie w plotkarskich magazynach, nie przekładają się natomiast na zyski z biletów, płyt DVD czy kliknięć w serwisach streamingowych. Dlatego, gdy mowa na przykład o polityce, nie naciskam moich rozmówców nadmiernie. Niektórzy z nich zresztą jako obcokrajowcy z góry zaznaczają, że na temat decyzji amerykańskiego rządu czy prezydenta nie zamierzają się wypowiadać. Tak czyni na przykład Hugh Jackman jak przystało na przybysza z Australii, a także Ryan Gosling, który jest rodowitym Kanadyjczykiem. Z kolei Charlize Theron, która do USA przywędrowała z Republiki Południowej Afryki, powiedziała mi kiedyś wprost: „Nie męcz mnie trudnymi pytaniami, ja tu tylko gram w filmach!”.

Jako się rzekło, mogę zrozumieć obawy przed wypowiedziami na poważne tematy. Znacznie trudniej jednak pojąć mi opór, jaki towarzyszy nieraz aktorom, gdy padają pytania lżejszego kalibru, na przykład o to, co lubią czytać czy oglądać. To już nie są czasy, gdy nie wypadało przyznawać się, powiedzmy, do lektury fantastyki czy komiksów, te bowiem w powszechnym odbiorze uchodziły za dziecinne i niepoważne. Z tego powodu w ubiegłym stuleciu wielu artystów pielęgnowało swoje pasje w ścisłej tajemnicy.


Mało kto na przykład wie, że do zagorzałych fanów komiksu należał jego wysokość Król, czyli Elvis Presley – moim zdaniem najwybitniejsza osobowość, jaka pojawiła się na muzycznej scenie w XX wieku. Wszyscy kojarzą go z przebojowymi, nieśmiertelnymi piosenkami, czasem też z ekscentrycznym wyglądem z późniejszego okresu, mało kto natomiast wie, że prywatnie Elvis uwielbiał historie obrazkowe z superbohaterem o przydomku Kapitan Marvel Junior. I to właśnie na tej postaci wzorował się, dobierając sobie sceniczne kostiumy.

Na szczęście coraz częściej zdarza mi się spotkać osoby, które chętnie przyznają się do swoich upodobań. I przyznaję, że dzięki tej szczerości budzą we mnie autentyczny szacunek. Mój ulubiony przykład to Zoe Saldaña, która bez najmniejszego skrępowania oznajmia w wywiadach, że jest wielbicielką kina science fiction. W stosunku do siebie aktorka używa określenia „geek”, które oznacza osobę skrajnie zafascynowaną jakimś niszowym zjawiskiem. Stereotypowy „geek” to samotnik w okularach, który całe dnie spędza na lekturze dziwnych książek lub na oglądaniu filmów, o których istnieniu nikt poza nim nie wie. „To właśnie ja” – mówi Zoe. „Jedyna różnica polega na tym, że trochę ładniej się ubieram” – dodaje.

„Trochę ładniej”?! To zdecydowanie nadmiar skromności w przypadku osoby nazwanej przez magazyn „People” królową czerwonego dywanu w uznaniu dla fantastycznych kreacji, w których aktorka pozuje przed obiektywem, pojawiając się na branżowych bankietach. Ja nazwałabym ją także królową box office’u, Zoe Saldaña ma bowiem na koncie występ aż w czterech filmach, które należą do pierwszej dziesiątki najbardziej kasowych produkcji wszech czasów. Mam tu oczywiście na myśli dwie części przebojowego cyklu „Avengers” („Wojna bez granic” i „Koniec gry”), w których zagrała kosmiczną wojowniczkę Gamorę o zielonej skórze, oraz dwie części „Avatara”, w których z kolei wcieliła się w Neytiri, błękitnoskórą mieszkankę odległej planety Pandora.

Mam przy tym wrażenie, że aktorce bardziej nawet niż lukratywny kontrakt radość sprawiło co innego: miała okazję zagrać w fantastycznych superprodukcjach. Takich jak te, które uwielbiała w dzieciństwie. „Wychowałam się w domu, w którym oglądało się bardzo dużo fantastyki” – przyznała kiedyś Zoe. – „Od najmłodszych lat chłonęłam takie filmy, jak 'Diuna’ [chodzi oczywiście o wersję Davida Lyncha – Y. Cz.-H.], 'Obcy – 8. pasażer Nostromo’, '2001: Odyseja kosmiczna’, 'E.T’… Szalałam na ich punkcie!”.

Co ciekawe jednak, ominęła ją fascynacja serialem „Star Trek”, w co dzisiaj być może trudno uwierzyć, ponieważ w filmowym cyklu J.J. Abramsa aktorka aż trzykrotnie wcieliła się w jedną z kluczowych postaci sagi, komandor Uhurę. Zoe Saldaña opowiada, że na długo przed tym, jak padł pierwszy klaps, fani „Star Trek” brali ją za jedną ze swego grona, ponieważ kilka lat wcześniej w filmie Spielberga „Terminal” zagrała nałogową wielbicielkę tej serii. Prawda jest jednak zupełnie inna: w rodzinie aktorki to wcale nie ona, ale jej mama uwielbia „Star Trek” i, jak twierdzi Zoe, wielokrotnie dzwoniła do niej z poradami, jak zagrać Uhurę, by nie rozczarować widzów.

Dziś, gdy na ekrany wchodzi trzecia część filmu „Avatar”, z podtytułem „Ogień i popiół”, wyjątkowo zabawnie brzmi anegdota o tym, jak przed laty James Cameron złożył aktorce ofertę zagrania w kosmicznej superprodukcji, ona zaś w pierwszej chwili chciała odmówić, bo pomyślała, że chodzi o popularny serial rysunkowy pod tym samym tytułem (jego aktorską wersję nakręcił M. Night Shyamalan pod tytułem „Ostatni władca wiatru”). Na szczęście nieporozumienie szybko się wyjaśniło.



Wideo






„Avatar: Ogień i popiół” [trailer 2]

Gdy myślę o Zoe, zastanawiam się, ilu podobnych do niej „geeków” miałam jeszcze okazję poznać? Jako pierwszy przychodzi mi na myśl Nicolas Cage, jeden z największych dziwaków i ekscentryków w Hollywood. A przy tym najbardziej zwariowany ze znanych mi fanów Supermana. Nie żartuję! Uwielbienie aktora dla tej postaci dosłownie graniczy z obsesją. Własnego syna nazwał Kal-El (gdyby ktoś nie wiedział, to prawdziwe imię komiksowego bohatera), lekką ręką wydał też 150 tysięcy dolarów za oryginalne wydanie pierwszego zeszytu z Supermanem (sprzedał go później za dwa miliony, gdy znalazł się w finansowych kłopotach). Niewiele brakowało, by sam zagrał swojego ulubionego superherosa w planowanej produkcji Tima Burtona, ostatecznie jednak do tego nie doszło. Zamiast głównej roli przypadł mu w udziale epizod w filmie „Flash” dwa lata temu.

„Spędziłem na planie wszystkiego trzy godziny, z czego samo kręcenie zajęło godzinę” – powiedział Nicolas. „Dla mnie najbardziej liczy się fakt, że przepiękny kostium, w który Colleen Atwood [renomowana hollywoodzka kostiumolożka – Y. Cz.-H.] włożyła tyle serca, mógł pojawić się na ekranie. Zdziwiło mnie tylko, że kiedy poszedłem do kina, żeby zobaczyć film, zobaczyłem, jak walczę z jakimś ogromnym pająkiem. Musieli to dodać w komputerze, ponieważ na planie nie robiłem nic takiego”.

Skoro mowa o filmowych Supermanach, to nie można pominąć Henry’ego Cavilla, który w sercach polskich widzów zagościł także jako wiedźmin Geralt z serialu opartego na powieściach Andrzeja Sapkowskiego. W Hollywood krąży anegdota, jakoby Zack Snyder, reżyser „Człowieka ze stali”, przez wiele godzin nie mógł się dodzwonić do Henry’ego, by przekazać mu, że ten otrzymał rolę w jego filmie. Cavill bowiem, jako zapalony fan gry strategicznej „Warhammer”, akurat wtedy toczył skomplikowaną kampanię i nie odbierał telefonu. Czy tak rzeczywiście było? Aktor w rozmowie ze mną nie chciał wdawać się w szczegóły, napomknął tylko enigmatycznie, że nie czekał w napięciu na informację.

„Nie robiłem sobie wielkich planów. To po prostu był kolejny casting, na który trzeba było pójść, zaprezentować się jak najlepiej, a potem zapomnieć o wszystkim i nie zadręczać się oczekiwaniem”. Może więc rzeczywiście zajął się graniem? „Gdy w końcu dowiedziałem się, że to właśnie mnie wybrali, nie mogłem uwierzyć. Skakałem z radości po całym domu jak dziecko” – dokończył opowieść Henry. Nawiasem mówiąc, obecnie zajmuje go produkcja serialu na podstawie jego ukochanego „Warhammera”, więc podejrzewam, że jest już całkowicie stracony dla świata. Lepiej w najbliższym czasie do niego nie dzwonić.


Zdjęcie





Henry Cavill w drugim sezonie „Wiedźmina”
/Jay Maidment / Netflix /materiały prasowe

Zagorzałym graczem jest również inny z gwiazdorów Hollywood, Vin Diesel. Niemal każdą wolną chwilę spędza, tocząc kampanie w „Dungeons & Dragons”. Do legendy przeszło wiele opowieści o tym, jak podczas ciągnącego się nieraz kręcenia filmów, wciągał do gry koleżeństwo z planu. Na przykład w trakcie pracy nad „Kronikami Riddicka” niejeden wieczór przesiedział, rzucając kostkami w towarzystwie Karla Urbana i Judi Dench. Ogromnie żałuję, że nie dane mi było nigdy zobaczyć angielskiej damy toczącej wyimaginowane bitwy ze smokami, ale cóż, nie można mieć wszystkiego…

Vin zwierzył mi się za to, że doświadczenie z „Dungeons & Dragons” w ogromnym stopniu wpłynęło na jego decyzje zawodowe: „Dzięki tej grze fascynuje mnie tworzenie światów. Wychowałem się na książkach i filmach fantasy, więc wiem, jakie to jest ważne dla odbiorców, którzy chcą wiedzieć jak najwięcej o uniwersum, w którym toczy się akcja”. Dlatego właśnie postanowił rozbudować cykl o kosmicznym przestępcy Riddicku, jak i trwającą wciąż sagę „Szybcy i wściekli”, której od dawna jest głównym producentem. Obie uwielbiane przez fanów serie mogły zaistnieć właśnie dzięki temu, że odtwórca głównej roli kocha powieściowe cykle fantasy.

Nie tak dawno opisywałam tutaj, jakim zatwardziałym molem książkowym jest Leonardo DiCaprio. Zapomniałam wówczas wspomnieć o jednej rzeczy: hollywoodzki przystojniak to także olbrzymi fan „Gwiezdnych wojen”. I zapalony kolekcjoner figurek postaci z filmu, na które zdążył już wydać fortunę. Dosłownie wszystko kojarzy mu się z sagą George’a Lucasa, włącznie z tegoroczną produkcją „Jedna bitwa po drugiej”, w której Leo zagrał główną rolę.

„W tych ciemnych okularach na pół twarzy wyglądam jak Boba Fett” – oznajmił, mając na myśli kosmicznego łowcę nagród z „Imperium kontratakuje”. Nie wszyscy jednak podzielają pasję aktora. Jonah Hill wspominał, że gdy razem kręcili dla Netfliksa film „Nie patrz w górę”, Leo usiłował zainteresować go serialem „Mandalorian” osadzonym w świecie „Gwiezdnych wojen”. Hill poddał się po jednym czy dwóch odcinkach. Stwierdził: „Miałem to całkowicie w…” – każdy chyba domyśli się, gdzie.

Daleką przeszliśmy drogę od czasów, gdy sir Alec Guinness dystansował się jak mógł od swojej niezapomnianej roli Obi-Wana Kenobiego, nazywając film Lucasa „bajkowym śmietnikiem”. Dziś niejeden aktor dałby się pokroić za tego rodzaju występ stanowiący spełnienie dziecięcych marzeń.

Mark Hamill, którego cały świat zna jako dzielnego Luke’a Skywalkera, przyznał kiedyś w rozmowie ze mną: „To niesamowite, że po tylu latach wciąż przybywa fanów. Rosną kolejne pokolenia. Dochodzi w związku z tym do zabawnych sytuacji, bo dzieci w wieku, powiedzmy, sześciu czy siedmiu lat mają jeszcze słabo rozwinięte poczucie czasu. I kiedy rodzice pokazują im 'Powrót Jedi’, maluchom się wydaje, że ten film powstał jakieś dwa tygodnie temu. I zdarza się, że kiedy, dajmy na to, na lotnisku ludzie pokazują mnie dzieciom: 'Zobacz, tam idzie Luke Skywalker!’, te kilkulatki, mając w pamięci młodego Luke’a, patrzą na faceta po sześćdziesiątce i nie są w stanie mnie rozpoznać”.

Bardzo jestem ciekawa, czy za ileś lat, gdy pojawi się nowe pokolenie widzów „Avatara” i „Strażników Galaktyki”, rodzice będą mówić dzieciom: „Zobacz, to idzie Gamora!” albo „Patrz, Neytiri!”. A zadziwione maluchy nie będą w stanie rozpoznać w przechodzącej kobiecie filmowych bohaterek. Nie z powodu wieku! Prawdziwie pięknej kobiety bowiem czas się nie ima, a Zoe Saldaña do tej kategorii niewątpliwie należy.


Zdjęcie





Zoe Saldana na premierze filmu „Avatar” (2009)
/Jason Merrit /Getty Images

Rzecz w czym innym. Za sprawą jakiegoś niepojętego zbiegu okoliczności najbardziej kasowe filmy, w których wystąpiła aktorka to te, w których nie sposób jej rozpoznać pod grubą warstwą charakteryzacji, bądź to nałożonej naprawdę, bądź stworzonej w komputerze.

Mam nadzieję, że do tej wielkiej czwórki, czyli dwóch „Avatarów” i dwóch odsłon „Strażników…” dołączy wkrótce numer pięć, czyli „Avatar: Ogień i popiół”. Jeżeli tak się stanie, będzie to dla mnie dowód na to, że najlepszy pomysł na karierę w Hollywood to być „geekiem” i nie wstydzić się tego!

Yola Czaderska-Hayek, Hollywood, 19.12.2025



Wideo






„Przepis na morderstwo” [trailer]
materiały prasowe