Była cała z Poezji – jej wyśpiewane lirycznym szeptem piosenki-wiersze kojarzyły się z wiosennym wiatrem, z zapachem bzu, ze smutnym uśmiechem i ze świerszczem w kominie, o którym tak pięknie nuciła balladę. Nie bez powodu nazywano ją „Poetką estrady”, choć czasem oponowała, że przecież poetką nie jest. „Będziesz poetką do końca życia, nawet jeśli nie napiszesz ani jednego wiersza” – powiedziała jej kiedyś Agnieszka Osiecka, prywatnie przyjaciółka. A pytana o wyjątkowość Magdy Umer jako wykonawczyni, dodawała jakże prawdziwe słowa: „Ona nie śpiewa gardłem, ona śpiewa duszą”. Symbolicznym spoiwem ich przyjaźni była data urodzin: obie urodziły się tego samego dnia, 9 października, tylko Magda Umer całe 13 lat później (w 1949 roku). Była jeszcze trzecia bliska przyjaciółka – Zuzanna Łapicka, a gdy Umer podjęła się adaptacji i reżyserii „Białej bluzki” według opowiadania Osieckiej, tercet zmienił się w kwartet. Czwartą przyjaciółką została gwiazda kultowego przedstawienia, Krystyna Janda.

Choć obdarzona wielkim poczuciem humoru, Magda Umer całe życie zmagała się z melancholią i z towarzyszącym jej smutkiem. Jego źródeł należy upatrywać chyba jeszcze w dzieciństwie – w ciężkiej chorobie, a potem śmierci młodszego o dwa lata brata. We wstępie do będącej zbiorem internetowej korespondencji książce „Jak trwoga to do bloga”, napisanej wspólnie z innym przyjacielem, poetą Andrzejem Poniedzielskim, wspominała: „W domu było smutno, bo chorował mój młodszy brat i nikt nie potrafił mu pomóc. […] Zmarł 15 grudnia 1965 roku. Miał 14 lat. Zawalił się mój świat i skończyło dzieciństwo. Ciągle myślałam o śmierci. Że po niej już nic nie ma. I że to straszne. I że po co to całe życie. I kto mógł wymyślić aż takie cierpienie bezbronnego dziecka. Nie chciało mi się już żyć, a miałam dopiero 16 lat”.

W sztuce zaowocowało to później zamiłowaniem do pięknych i smutnych, pełnych melancholii wierszy, śpiewanych z wielką subtelnością choć żarliwie, w prywatnym życiu nieustannym drążeniem tematu śmierci i ciągłym poszukiwaniem dowodów na to, że jednak nie jest ona końcem wszystkiego. Dlatego, choć wychowana w ateistycznej rodzinie, w wieku 30 lat Magda Umer przyjęła wraz z synem chrzest. Jej rodzicami chrzestnymi zostali aktorka Kalina Jędrusik i znakomity reżyser Janusz Kondratiuk. Rodziców jednak na chrzest nie zaprosiła. Ukryła przed nimi ten fakt.

Popularność i zawodowe sukcesy zupełnie jej nie zmieniły. Nigdy też nie próbowała dostosować się do zmieniającego się świata. Nie chciała poddać się powszechnemu pędowi, który był jej obcy. Nigdy się nie spieszyła. Wciąż też sprawiała wrażenie, jakby dziwił ją fakt, że odniosła artystyczny sukces i ludzie uwielbiają jej słuchać. W wywiadzie z Donatą Subbotko dla „Gazety Wyborczej” pod znamiennym tytułem „Wszyscy śpiewają lepiej ode mnie” (2009) nie ukrywała, że idzie własną drogą. Na pytanie dziennikarki: „Daleko pani do feminizmu?”, odpowiadała: „Daleko. Choć nie wiem, czy do końca rozumiem, co to jest feminizm. Wydaje mi się, że kobiety bez mężczyzn, zbyt długo nieszczęśliwe w miłości, stają się zgorzkniałe i stają się feministkami. Mężczyzn obwiniają o całe zło świata. Ja zawsze mówię, że mężczyźni to moja ulubiona płeć. Tylko razem współistniejąc, jesteśmy interesujący. Kompletni”.

Dziś z czterech przyjaciółek pozostała już jedynie Krystyna Janda. Agnieszka Osiecka odeszła w wieku zaledwie 61 lat, 7 marca 1997 roku. Najmłodsza spośród pań, Zuzanna Łapicka żyła tylko o trzy lata dłużej – zmarła 21 grudnia 2018 roku, mając 64 lata. Teraz, dokładnie siedem lat później, także w grudniu, żegnamy Magdę Umer. Artystka miała 76 lat. Wszystkie trzy przyjaciółki zabrał nowotwór.


Zdjęcie


Magda Umer, Warszawa 25.07.1984
/JERZY LAPINSKI/FOTONOVA /East News

Z Magdą Umer spotykałam się parokrotnie na różnych etapach mojej dziennikarskiej pracy. Po raz pierwszy w 1997 roku jakiś czas po śmierci Agnieszki Osieckiej, której Umer – nie tylko wokalista, ale także reżyserka poświeciła niezapomniany, opolski koncert „Zielono mi”. To był koncert mojego życia, nieporównywalny z żadnym innym, do dziś uważany za niedościgniony. Potem były krótsze, okazjonalne rozmowy i wreszcie w 2008 gdy artystka  wydała album „Koncert sprzed lat”, będący zapisem głośnego koncertu w Hybrydach, zarejestrowanego podczas X Ogólnopolskiego Przeglądu Piosenki Autorskiej, w końcówce PRL-u, ponownie umówiłyśmy się na dłuższą rozmowę.

Dziś błogosławię fakt, że zachowałam taśmy z tymi rozmowami, podobnie jak zrobiłam to w przypadku wywiadów z Agnieszką Osiecką, Wojciechem Hasem czy Miloszem Formanem. Od „zwyczajnych”, dziennikarskich rozmów różniły się bowiem te z Magdą Umer nie tylko tym, że nie wymagały w ogóle redakcji, bo rozmówczyni posługiwała się piękną polszczyzną. Wystarczyło usiąść przy klawiaturze, włączyć dyktafon i przenieść z jednego nośnika na drugi tę rozmowę. Poza wszystkim – naprawdę poruszały szczerością wyznań artystki i świadomością, że opowiada ona o tuzach polskiej kultury.

Sięgając dziś do tych materiałów, postanowiłam więc oddać głos samej artystce, usuwając z niego pytania, których wymaga formuła wywiadu i „ślady” mojej obecności. W ten sposób czytelnik ma możliwość obcowania niejako „sam na sam” z artystką, ja zaś mogę tę formę wypowiedzi opatrzyć tytułem: Magda Umer o sobie

Jest we mnie kilka osób. Jedna – pogodna, która bardzo się stara uśmiechać i potrafi cieszyć życiem i ta druga – za  bardzo smutna. Tak naprawdę całe moje życie jest nieustanną walką z tym „za bardzo”. Do pewnego momentu śpiewanie pomagało mi w walce ze smutkiem, ale  potem miałam uczucie, że dotarłam do granicy ekshibicjonizmu. Ja przecież tymi piosenkami opowiedziałam całe moje życie. Wyśpiewywałam  rozstania, tragedie, żale… Mówiłam w nich to wszystko, co naprawdę myślę o życiu, o miłości, śmierci, strachu…

Często różne wydawnictwa namawiały mnie, abym napisała autobiografię, a ja im tłumaczyłam, że ona jest już zapisana w piosenkach. I to słychać wyraźnie choćby na płycie „Koncert sprzed lat”. Choć on odbył się już tyle dekad temu, każde słowo powiedziane tam i zaśpiewane odzwierciedla dwoistość mojej natury. Żeby ludzie mogli wytrzymać te smutne piosenki, które śpiewam, w przerwach między nimi komentuję ich historię  – w  pogodny sposób. To jest przeze mnie wymyślona metoda rozmawiania z publicznością.  I to się sprawdza.

Mimo smutku, z którym walczę ze zmiennym skutkiem, uważam się za osobę szczęśliwą. Bo potrafię naprawdę docenić życie – traktuję je jako nadzwyczajny dar i cud, i jestem wdzięczna za to, co przeżyłam. Miałam intensywne i kolorowe  życie,  przede wszystkim dlatego, że  dane mi było poznać wielu wspaniałych ludzi.


Zdjęcie


Magda Umer, Warszawa Teatr Ateneum Przedstawienie z okazji 40-lecia pracy Wojciecha Młynarskiego
/Piotr Fotek /Reporter /East News

Tak naprawdę to zawsze chciałam być nauczycielką, jak moja ukochana „Ania z Zielonego Wzgórza”… Dziś sobie myślę, że właściwie to ja nią jestem, i to  dodatku w bardzo dużej klasie.

To, że w ogóle  zaczęłam publicznie śpiewać, zawdzięczam Andrzejowi Woyciechowskiemu i Krzysiowi Knittlowi. W życiu nie przyszłoby mi to do głowy, bo nigdy się śpiewu nie uczyłam, poza tym ja chciałam robić w życiu coś naprawdę poważnego! A takie śpiewanie? Tę bossanowę, która Andrzej napisał dla mnie „Jeśli myślisz, że ja Cię nie kocham- to się mylisz”, ku mojemu zdziwieniu Klub Stodoła odważył się, w 1969 roku, wysłać wraz ze mną na Zimową Giełdę Piosenki Studenckiej, w Opolu.

Bałam się strasznie, ale przyjaciele kazali jechać. Konkurs zaczął się koło 20.00, wykonawców wywoływano  w kolejności alfabetycznej …i  ja trafiłam na scenę gdzieś około  drugiej  w nocy. Jury drzemało, część publiczności też. I gdy dotarłam do drugiej zwrotki, zorientowałam się, że dzieje się coś dziwnego, bo widownia chichocze. A w piosence do śmiechu nie było nic. Okazało się, że ktoś wypuścił na scenę jeszcze bardziej niż ja przerażonego kota, który zaplątał się w kable, nie dając grać muzykom. Kot narozrabiał tak, że  obudziło się jury, a ja wyplątawszy go z kabli, wzięłam na ręce i trzymając go w ramionach , dokończyłam piosenkę. Obudzone jury przyznało mi  nagrodę i po raz pierwszy w życiu wystąpiłam w telewizji. Zostałam obfotografowana ze wszystkich stron  i z dnia na dzień stałam się panią piosenkarką. Następnego dnia rozdzwoniły się ważne telefony z propozycjami występów i nagrań.

Ale za największy swój sukces poczytywałam sobie fakt, że kot do końca piosenki nie uciekł z moich ramion.

Nie lubię polityki. Szkoda mi na nią czasu, choć to, co dzieje się wokół, bardzo mnie dotyka. Zastanawiam się nawet, czy czegoś na ten temat nie napisać … Trzeba wytłumaczyć pewne rzeczy młodym ludziom, którzy uważają, że wszystko w przeszłości było złe, za to dziś wszystko  jest wspaniałe. A to bzdura. Ja dorastałam okłamywana  przez całą młodość – przez dom, szkołę, radio. Tylko telewizja nie kłamała, bo jeszcze jej wtedy po prostu nie było. Może moi rodzice chcieli, abym tkwiła w przekonaniu, że oto żyjemy w najcudowniejszym z ustrojów i że to moje pokolenie, wybuduje krainę szczęśliwości? Świat dla wszystkich, bez podziału na lepszych i gorszych. I tak jak Agnieszka Osiecka często mówiła, że ona jest socjalistką utopijną, tak ja na starość myślę, że także  nią jestem.

Na pierwszym roku studiów przeżyłam Marzec 1968 roku, który uświadomił mi, w jakim zakłamaniu nas wychowywano. Po powrocie do domu powiedziałam to, co usłyszałam na uczelni – że Polska jest „radzieckim moczarstwem”.(Od nazwiska Mieczysława Moczara, wówczas ministra spraw wewnętrznych PRL – dop. J.K. ). Mama mnie wtedy uderzyła, a ja uciekłam z domu. Wcześniej wierzyłam, że nasza historia wyglądała tak, jak ją  pokazywano w „Stawce większej niż życie”,  czy „Czterech pancernych.”  Te filmy wychowywały moje pokolenie. Z kolei moich rodziców, którzy w czasie wojny byli dziećmi, a tuż po niej bardzo młodymi ludźmi chcącymi wierzyć, że zbudują raj na ziemi – wychowywali „inżynierowie dusz” majstrujący na otwartych sercach naiwnych, młodych i niewykształconych ludzi, ocalałych po strasznej wojnie.

Uważam, że moi rodzice są tym najbardziej tragicznym pokoleniem. Chcieli jak najlepiej, a dostali po głowie nie tylko od  rzeczywistości, ale i od własnych dzieci, które w ogóle nie chciały z nimi rozmawiać. Nie mogły pojąć ich racji, ich wiary. Znam wiele takich dramatów… i jest to także mój dramat. Wciąż nie potrafię na ten temat mówić szczerze, a nieszczerze nie ma sensu. Zbyt bolesny to temat.

Moim mistrzem, odkąd sięgnę pamięcią, zawsze był Jeremi Przybora. Pierwszy raz zobaczyłam go w telewizji, gdy miałam 9 lat! I oszalałam. Chciałam mieszkać i żyć w takim świecie, jaki On stworzył. W Ministerstwie Poszerzania Wyobraźni!

To był temat  jednego z odcinków Kabaretu Starszych Panów adekwatny do tego, co Przybora i Wasowski robili – oni właśnie poszerzali wyobraźnię, zwłaszcza młodych ludzi. To było coś zupełnie niezwykłego- wykształcili w nas szczególny rodzaj wrażliwości, wyobraźni, dali nam coś, czego nie można dostać za żadne pieniądze. Fakt, że na lata mojej młodości przypadła twórczość Kabaretu Starszych Panów, był z pewnością tym najważniejszym artystycznym przeżyciem, które mnie ukształtowało. To dzięki nim zetknęłam się z absurdem, purée nonsensem, który do dziś jest mi najbliższy. Przecież nawet Monty Python powstał znacznie później –  nim pojawiło się słynne Ministerstwo Dziwnych Kroków- my mieliśmy już  właśnie Ministerstwo Poszerzania Wyobraźni…

Minęło wiele lat i ja zaczęłam pracować w telewizji całkiem przypadkowo. Pracował tam wciąż Jeremi Przybora. Ja byłam młodą, początkującą  redaktorką, on starszym redaktorem. Mijaliśmy się w bufecie. Robiłam programy poświęcone piosence literackiej i oczywiście marzyłam o tym, by kiedyś pracować z Jeremim, ale nawet przez chwilę nie pomyślałam, że to będzie w ogóle możliwe… Pewnego dnia zebrałam się na odwagę i zapytałam go, czy by nie zechciał wystąpić w moim programie. I zamarłam gdy powiedział: „Ależ bardzo chętnie. Oglądam i bardzo lubię pani programy”.

Wtedy spełniło się marzenie mojego życia, bo zawsze chciałam  zrobić taki wywiad śpiewany, gdzie do zadawania pytań i udzielania odpowiedzi używa się piosenek. I On w naszych „Zwierzeniach przy fortepianie” opowiedział  mi całe swoje życie. Opowiedział śpiewając! Mieliśmy zrobić jeden odcinek, a powstał z tego cały cykl! Zaprzyjaźniłam się z Jeremim, z jego piękną żoną Alicją. Przeżyłam z Nimi ćwierć wieku. I bardzo przeżyłam Ich śmierć.


Zdjęcie


40 lat pracy artystycznej Magdy Umer, 28.04.2009
/TRICOLORS/EAST NEWS /East News

Bez wielu rzeczy w życiu potrafiłabym się obyć, ale nie wyobrażam sobie życia bez poezji! Zresztą ono moim zdaniem w ogóle bez niej nie istnieje, tylko niektórzy ludzie o tym nie wiedzą. Myślę, że są strasznie biedni, choć niewykluczone, że oni z kolei uważają, że ja jestem biedna i chora, że zauważam ją aż w takim stopniu. Zwariowałabym bez ucieczek do tego innego wymiaru, potrzebuję ich jak powietrza. Na szczęście moi bliscy doskonale to rozumieją. Najczęściej  uciekam w inny wymiar w towarzystwie Wisławy Szymborskiej, Ks. Jana Twardowskiego, Bolesława Leśmiana, którego wiersze śpiewam przecież od lat. Ale uwielbiam też choćby „Urszulę Kochanowską”.  Choćby taki fragment.

 Gdy po śmierci w niebiosów przybyłam pustkowie, 
Bóg długo patrzał na mnie i głaskał po głowie. 
„Zbliż się do mnie, Urszulo! Pooglądasz, jak żywa… 
Zrobię dla cię, co zechcesz, byś była szczęśliwa.” 
„Zrób tak, Boże – szepnęłam – by w nieb Twoich krasie 
Wszystko było tak samo, jak tam – w Czarnolasie!” –

Może dlatego, że byłam taka, jaka byłam, od początku pisano dla mnie takie smutne piosenki? Nawet jak poprosiłam Agnieszkę Osiecką, aby napisała dla mnie coś pogodnego, to napisała piosenkę, w której pogodny był jedynie tytuł: „Na wesoło”… Kiedyś przygotowywałam recital i brakowało mi jednej, niedługiej piosenki. W dodatku potrzebowałam jej natychmiast! Spytałam Agnieszkę, czy potrafi napisać wiersz absolutnie na każdy temat: „Tak” – odpowiedziała. – O strychu w Łomiankach, gdzie już inna kochanka też potrafisz?  „Pewnie” – powiedziała. – A bardzo szybko?  – „Jasne” . I następnego dnia przyniosła mi tę piosenkę. To była historia namiętnego związku z jednym z moich narzeczonych… Zaczynała się wymownie: „Tam na strychu w Łomiankach, żyła panna bez wianka”. Dalej było o tym, że: ” Żyli sobie jak trutnie i kochali okrutnie, a zegary stukały tak, ta”. Ale zakończenie, jak to w moich piosenkach nie było radosne. „A na strychu w Łomiankach, jest już inna kochanka, a zegary stukają nie, nie..”   

Poznałyśmy się gdy ja byłam 23-letnią smarkulą, która myślała, że jest dorosłą kobietą, a ona miała 36 lat i już była bardzo sławna… Właśnie urodziła malutką Agatkę i jeszcze ją karmiła. Dziwna to była znajomość… Niby byłyśmy kompletnie różne, a z drugiej strony wiele nas łączyło. Na pewno podobny typ wrażliwości, patrzenia na świat. Agnieszka zawsze mi mówiła „Nawet jeśli nigdy nie napiszesz ani jednego wiersza i tak  będziesz poetką”. Ciekawe, że obie urodziłyśmy się 9 października, tylko ja 13 lat później… Może trzeba wierzyć w horoskopy?

Ale ja od zawsze byłam odpowiedzialna, można było na mnie polegać, a  Agnieszka nigdy nie dorosła; może nie chciała? Agnieszką trzeba było się opiekować, bo była jak dziecko. Mówiła jedno, robiła drugie… Dostała za to od Pana Boga wielki talent, z którym sobie nie radziła, i strukturę psychiczną, która sprawiała, że całe życie była nieszczęśliwa, jednocześnie unieszczęśliwiając wszystkich naokoło. Chciała mieć dom, a z niego uciekała. Chciała przeżywać wielkie miłości, a kiedy tylko na taką się zanosiło, uciekała nie wiadomo gdzie, nie wiadomo do kogo, nie wiadomo po co. Coś Ją gnało dalej i dalej…

I, mimo że ja miałam odmienną hierarchię ważności spraw, doskonale ją rozumiałam. Przeczuwałam, że to była cena jaka musiała zapłacić za swój niezwykły dar opisywanie świata. I to jest takie niesprawiedliwe, że ta wspaniała kobieta pomogła swoimi wierszami i piosenkami milionom ludzi, a Jej nikt nie potrafił pomoc. Była wiecznie otoczona ludźmi, co trzecią osobę nazywała przyjacielem, a niewiele znałam samotniejszych osób. I miała jednego wroga na świecie. Siebie. 

 Wcześniej nie chciałam się zgodzić na pierwsze wydanie płyty z koncertu w Hybrydach, bo uważałam, że lepiej te nagrania wypadną w studio. Zmieniłam zdanie gdy ją przesłuchałam. Uznałam, że w końcu jest to jakiś ważny dokument. I oddaje atmosferę klubów studenckich, które już nie istnieją. Przynajmniej nie w tej formie. A poza tym ten koncert odbył się dokładnie 19 listopada 1988,  czyli  przed wielkim przełomem.

To był trudny czas w moim życiu zawodowym. Zdążyłam dawno wylecieć z Telewizji za programy, jakie wówczas robiłam,  jako „element antysocjalistyczny” i miałam zakaz występów, jako element wywrotowy.  W powietrzu niby już czuło się nadchodząca zmianę, ale nikt chyba w nią do końca nie wierzył… Panował jednak klimat optymizmu i wiary, że idzie ku lepszemu. To był jeszcze czas, że kiedy śpiewałam „Jeszcze w zielone gramy” Wojtka Młynarskiego, i tam jest fragment: „Jeszcze się nam pokłonią ci,  co palcem wygrażali” to było bardzo odważne, no bo „oni” wciąż jeszcze wygrażali!

Odkąd pamiętam zawsze, miałam taki „trzon” repertuarowy- piosenki, które pojawiały się zawsze. I właśnie na ten stały repertuar najbardziej publiczność czekała. Dzisiaj, gdy nawet dla mnie są to utwory historyczne, nie mogę wyjść ze zdziwienia, że słuchać ich chcą ludzie młodsi ode mnie o tyle lat! To chyba największe zwycięstwo tych piosenek i oczywiście ich wspaniałych autorów.

***

Magda Umer zaprzyjaźniła się na dobre z mediami społecznościowymi ostatnimi laty. Lubiła zwłaszcza Facebook, na którym regularnie umieszczała posty. Komentowała naszą rzeczywistość, pisała o koncertach i spotkaniach z publicznością, wspominała bliskich Przyjaciół, którzy odeszli. Nie zdarzyło się, by zapomniała o rocznicy urodzin lub śmierci Osieckiej, Łapickiej, Przybory, Machalicy. Niezwykle mocno przeżywała odejścia kolejnych bliższych i dalszych znajomych.

Było też jasne, że jest bardzo rodzinną osobą, niezwykle blisko związaną z synami i wnukami, o których dumna Mama i Babcia często pisała. Jej konto to fascynująca lektura dla wielbicieli artystki, mówiąca bardzo wiele o jej upodobaniach, gustach, wreszcie poglądach i wrażliwości.

W sierpniu br. Jej wpisy stały się sporadyczne. Dziś wiemy, że właśnie wtedy dowiedziała się o chorobie. Mimo to zdruzgotana tragiczną śmiercią Katarzyny Stoparczyk, z którą się zaprzyjaźniła, żegnała ją pełna smutku.

Jej ostatni wpis nosi datę 12 września i dziś wiemy, że prawdopodobnie zbiega się z okresem poważnej operacji artystki. Przywołała wtedy fragment znanego wiersza swojej ukochanej- obok Leśmiana – poetki, Wisławy Szymborskiej

„’Pisała pani Wisława:

„Nikomu nie jest dobrze o czwartej nad ranem.

Jeśli mrówkom jest dobrze o czwartej nad ranem

pogratulujmy mrówkom.

i niech przyjdzie piąta

o ile mamy dalej żyć ‘.

Nie śpię .

Szaleńcy rządzą światem. Wojny. Odejścia kochanych ludzi. Nie znamy dnia ani godziny. Ucieczka w sny. Śniło mi się, że na świecie zapanował pokój i ktoś w rodzaju świętego Piotra znowu zaprosił mnie na rejs jachtem ‘Happy days’.

Jest wymarzona pogoda i płyniemy ku światłu. Naokoło bezpiecznie i spokojnie.  Oddycham z taką lekkością jak dawno nie. A powietrze zawsze było i jest moim ukochanym żywiołem. Powietrze, czyli życie. […]”.

Dokładnie trzy miesiące później, 12 grudnia br., syn Magdy Umer poinformował o Jej śmierci.