Poniższy fragment pochodzi z książki pt. „Urwany ślad. Zaginieni w amerykańskich parkach narodowych” autorstwa Jona Billmana w przekładzie Martyny Tomczak, wydanej 11 października 2025 roku nakładem Wydawnictwa Czarne.
(…) Od zniknięcia Moore upłynął prawie tydzień. Według statystyk czas nie działał na jej korzyść. Nie zważając na to, szóstego dnia wszyscy wciąż pracowali pełną parą. Bliscy zaginionej niemal już stracili nadzieję, kiedy zdarzył się cud – Moore wyszła z lasu tym samym szlakiem, na którym zniknęła. Para turystów zapytała ją, jak ma na imię. Usłyszawszy, że Kara, stwierdzili: „Mnóstwo ludzi pani szuka”.
Kara Moore odnalazła się sama. Dziesiątki osób, z psami i specjalistycznym sprzętem, przeszukało prawie trzysta kilometrów kwadratowych, po czym sześć dni później zaginiona pojawiła się w tym samym miejscu, z którego zniknęła. Istnieje masa przypadków, kiedy zwłoki znajdują się na przeszukanych wcześniej terenach, jednak rzadko dotyczy to żywej osoby. Całkiem jakby przeszła przez portal do innego wymiaru, a następnie z niego wróciła.
Sama Kara Moore również nie jest w stanie powiedzieć, jak do tego doszło. W związku z doznanym w przeszłości urazem mózgu pamięta tylko jak przez mgłę, że piła wodę z sadzawki i spała obok zwalonego pnia. Nie wie, jak znalazła drogę powrotną. Ale nic jej się nie stało.
W Pictured Rocks znika zazwyczaj od pięciu do dziesięciu osób rocznie. Prawie wszystkie odnajdują się w ciągu jednej doby.
W styczniu 2019 roku dwudziestopięcioletni Guiancarlo Estupigan, student ochrony środowiska na Uniwersytecie Północnego Michigan, zaginął w okolicach rzeki Yellow Dog, niecałe pięćdziesiąt kilometrów od mojego domu. Carlo, jak nazywają go bliscy, był zapalonym fotografem przyrody i spędzał długie godziny w głuszy, gdzie warunki są surowe.

W czwartek po południu ogłoszono zagrożenie burzą śnieżną, a ja obserwowałem w telefonie, jak nawałnica się przesuwa. W taką pogodę mało kto z własnej woli wychodzi z domu, jednak Carlo uwielbiał spędzać czas na zewnątrz, łowić ryby i robić zdjęcia – nie był to jego pierwszy raz. Miał zresztą geograficzne punkty odniesienia: rzekę Yellow Dog, wpływającą do Jeziora Górnego, oraz drogę 510, przy której zaparkował subaru.
Tamtego wieczoru nie wrócił do swojego domu w Marquette. W piątek, po śnieżycy, współlokatorzy pojechali go szukać i znaleźli samochód. Wezwali służby, a Departament Szeryfa Hrabstwa Marquette wysłał na miejsce ekipę specjalistów, niezwykle skutecznych w odnajdywaniu zaginionych.
Niestety po burzy śnieżnej przez kilka dni trzymał silny, co najmniej siedemnastostopniowy mróz. Temperatura rzeczywista (w odróżnieniu od odczuwalnej) wynosi minus dwadzieścia. Yellow Dog jest częściowo zamarznięta i wygląda jak z pocztówki. Dzień wcześniej nad koronami drzew latał helikopter. Teraz kilkanaście pojazdów ratunkowych stoi wzdłuż drogi 510, blisko mostu. Na miejscu są bliscy Carla, ubrani nie dość ciepło na ten przenikliwy mróz. Ratownicy w żółtych kamizelkach śmigają po leśnych duktach skuterami śnieżnymi. Podszedłem do psiego przewodnika, który zrobił sobie przerwę na ogrzanie się i posiłek.
– Zimno, ale zaraz idziemy – powiedział.
Zapytałem, czy mógłbym zebrać znajomych i w czymś pomóc. – Jeszcze nie teraz. Gdybyście tam teraz poszli, psy czułyby was zamiast niego.
Carla znaleziono po prawie trzech dniach. Zmarł wskutek hipotermii – wskazywały na to rozrzucone ubrania. Ofiarom hipotermii tuż przed śmiercią robi się gorąco. Nie wiadomo, dlaczego Carlo nie trafił z powrotem do samochodu – ciało znaleziono tylko niecałe sto metrów dalej. Aparat, swój wielki skarb, zabezpieczył przed działaniem żywiołów; ostatnie kilka kadrów ukazuje zanik funkcji poznawczych osoby, która zamarza na śmierć.
Dzień zniknięcia Carla był zarazem trzecim dniem od zaginięcia trzyletniego Caseya Hathawaya niedaleko domu jego prababci w hrabstwie Craven w Karolinie Północnej. Pogoda była wstrętna, dla trzylatka zabójcza: mróz i padający ukośnie deszcz, który zalewał okoliczne lasy. Mierzący poniżej metra Casey nie był ubrany odpowiednio na zimną, mokrą noc. Nie miał ze sobą jedzenia ani wody. W pewnym momencie w poszukiwaniach brało udział ponad pięciuset ochotników. Część metodycznie przetrząsała las, począwszy od punktu, w którym widziano chłopca po raz ostatni (czyli podwórka przed domem prababci), poruszając się w niedużych odstępach, żeby zmniejszyć prawdopodobieństwo, że coś przeoczą. Szybko sprowadzono wyspecjalizowaną ekipę z psami i helikopter z systemem FLIR. Wszystko na próżno.
24 stycznia wieczorem jakaś kobieta spacerująca z psem usłyszała płacz z zarośli. Shane Grier, koordynator pogotowia, razem z zespołem wszedł do sięgającej pasa wody, i wkrótce znaleźli chłopca, który przemoczony, ale żywy, zaplątany w cierniste chaszcze, chlipał, że chce do mamy. W szpitalu okazało się, że nic mu nie jest, a już po kilku godzinach jadł cheetosy i oglądał kreskówki. Miejsce, w którym wyciągnięto go z krzaków, znajduje się czterysta metrów od domu jego prababci.
Śledziłem historię Caseya z dużym zainteresowaniem. Z moich własnych badań wynikało, że szansa na happy end była niewielka. To cud, że chłopiec uniknął hipotermii – w podobnych warunkach zmarły dziesiątki dorosłych. Sprawa trafiła do zagranicznych mediów, kiedy chłopiec opowiedział prababci, że zaopiekował się nim niedźwiedź.
Oto co na temat Caseya powiedziała mi Tanya Barba:
– Jestem na sto procent pewna, że te dzieciaki porywa Wielka Stopa. Jak niby taki maluch miałby przejść na bosaka przeszło kilometr pod górę w niecałe dwa dni? Albo tak jak Casey brnąć po pas w mokradłach?
Zastanawiam się, czy aby to, że Casey spędził czas z Wielką Stopą, jest na pewno mniej prawdopodobne niż to, że setki ludzi z psami i helikopterami nie zdołało go zlokalizować czterysta metrów od podwórka i trzydzieści siedem od szosy.
Najbardziej ze wszystkich nierozwiązanych spraw pochłaniają mnie te, w których brak logiki. Jest ich wiele. Sam nigdy nie zamierzałem ich katalogować, bo to działka Davida Paulidesa, choć nawet on nie jest w stanie za wszystkimi nadążyć.
Jeszcze parę lat temu, słuchając Tanyi, uśmiechnąłbym się pod nosem i pewnie rzucił jakimś głupim żartem, ale teraz odparłem tylko, że nie będę się z nią kłócił. Znałem już zbyt wiele przypadków tak dziwnych, że trzeba by je uznać za niewytłumaczalne. Albo spraw osób, które nadal się nie odnalazły. Może Casey zaprzyjaźnił się z niedźwiedziem; a może naprawdę spotkał tajemnicze zwierzę zwane Wielką Stopą. Może zdarzyła się jeszcze inna dziwna rzecz i nigdy się nie dowiemy jaka. Tak czy inaczej, do podobnych przypadków dochodzi na tyle często, że kierowanie się wyłącznie logiką może prowadzić nas do błędnych wniosków. Sam byłem świadkiem tego, jak inteligentnie działają członkowie OMR T i z jakim zaangażowaniem włączyli się w poszukiwania Jacoba; te same cechy towarzyszą im w dążeniu do pogłębiania wiedzy na temat Wielkiej Stopy.
Są jeszcze dwie sprawy dzieci zaginionych w głuszy, których nie mogę tu pominąć. Pierwsza dotyczy sześcioletniego Dennisa Lloyda Martina z Knoxville w stanie Tennessee, który zniknął podczas rodzinnej zabawy w chowanego w pewne popołudnie 1969 roku w Parku Narodowym Great Smoky Mountains. Wkrótce później okolicę zalała ulewa. Tysiąc czterysta osób przeczesało teren o powierzchni stu trzydziestu kilometrów kwadratowych i do dziś jest to największa akcja poszukiwawcza w historii parku. Znaleziono skarpetkę i but oraz ślady bosych dziecięcych stóp w błocie. Harold Key, turysta przebywający jakieś osiem kilometrów od miejsca, w którym widziano chłopca po raz ostatni, twierdził, że usłyszał „straszliwy, przerażający wrzask” i ujrzał włochatego mężczyznę z czymś czerwonym przerzuconym przez ramię. Martin w chwili zniknięcia miał na sobie czerwoną koszulkę.
Inna niesławna sprawa to przypadek Jaryda Atadera z Littleton w stanie Kolorado. 2 października 1999 roku jedenaścioro dorosłych członków stowarzyszenia Christian Singles Network zatrzymało się w górskim domku niedaleko kanionu rzeki Poudre, wynajmowanym turystom przez Allyna Atadera, ojca Jaryda. Zaproponowali, że wezmą trzyletniego chłopca i jego sześcioletnią siostrę Josallyn na wycieczkę w oddalonym o trzydzieści parę kilometrów szlakiem Big South w Parku Narodowym Gór Skalistych. Jaryd zniknął w trakcie zabawy w chowanego na szlaku. Spanikowani opiekunowie rzucili się go szukać, ale bez skutku. Kilku wędkarzy zeznało, że jakiś mały chłopiec pytał ich, czy w okolicy są niedźwiedzie. W tym samym czasie niedaleko rozbił się śmigłowiec z Bazy Lotniczej Francisa E. Warrena w Cheyenne w stanie Wyoming i pięć osób zostało rannych. W nocy temperatura spadła poniżej minus sześciu. Niczego nie znaleziono.
W czerwcu 2003 roku dwójka turystów znalazła ubrania, które, jak później potwierdzono, należały do Jaryda. Niedługo potem ktoś natrafił na pojedynczy ząb i kawałek górnej części czaszki chłopca. Wszystko ponad sto pięćdziesiąt metrów powyżej szlaku, z którego zniknął.
– Wzięli mnie do miejsca, w którym znaleziono ubranie, trudno było tam wejść – opowiadał mi Allyn, nauczyciel, w swoim domu w górach Front Range. – Strasznie trudna droga. Nie mam pojęcia, jak Jaryd miałby się tam dostać.
Pokazał mi buty synka – białe trampki – oraz identyczną parę, wciąż w pudełku, którą wziął ze sobą dla porównania. Buty Jaryda, przez cztery lata wystawione na działanie żywiołów, wyglądały prawie tak samo jak te nowe. I pokazał mi jeszcze coś dziwnego: spodnie od dresu były wywrócone na lewą stronę. Na ubraniach były włosy, ale testy w laboratorium nie przyniosły konkretnej odpowiedzi.
Allyn i jego brat Arlyn opisali tę historię w książce Missing. When the Son Sets. The Jaryd Atadero Story [Zaginiony syn. Historia Jaryda Atadera]. Rozważano postawienie chrześcijańskim singlom – których Allyn uważał za dobrych znajomych – zarzutu nieumyślnego spowodowania śmierci, ale do tego nie doszło. Pracownicy Biura Szeryfa Hrabstwa Larimer konsultowali się z ekspertami z Wyoming, zdaniem których Jaryd mógł paść ofiarą pumy. Allyn nie jest co do tego przekonany.
Posłuchaj: