Czegoś takiego jeszcze nie widziałam. Siedmiu zawodników, pusty kwadrat rezerwowych w trakcie spotkania i… Damian Wojtaszek blokujący rywali. Wtorkowy mecz w Lublinie z udziałem mistrzów Polski i PGE Projektu Warszawa przejdzie do historii, jako widowisko, które mogło przerodzić się w rzeź niewiniątek, a stało się najlepszą reklamą tego, co może zrobić drużyna w kryzysie. Zamiast biadolić, po prostu wziąć sprawy w swoje ręce i grać tym, co ma. A raczej tymi, którzy są zdrowi. W końcu we wtorek w Lublinie zabrakło w składzie warszawian siedmiu zawodników i nawet jeśli czwórka z podstawowego składu nadal była obecna, to nie każdy mógł pełnić swoją rolę. Oczywiście w przeszłości zdarzały się mecze, w których przez braki kadrowe spowodowane kontuzjami ekipy musiały przestawiać zawodników na pozycjach. Pamiętamy, chociażby, sezon 2021/22 i dwa spotkania, w których jako rozgrywający występował skrzydłowy Uros Kovacević. Jednak miszmaszu na taką skalę raczej jeszcze nie było.

Dalszy ciąg materiału pod wideo

Zaproponował zakład. Mógł tylko zakląć

Kiedy do niedawna wszyscy emocjonowali się tym, czy libero Paweł Zatorski wchodzący w tym sezonie w Asseco Resovii jako przyjmujący dostanie do ataku z drugiej linii piłkę od Marcina Janusza, to Wojtaszek spił całą śmietankę. Jeszcze zanim rozpoczęło się spotkanie, klub oficjalnie zakomunikował o problemach zdrowotnych (wirus grypy) w zespole. Wtedy ruszyła cała machina w mediach społecznościowych. Były kapitan Projektu Andrzej Wrona zadeklarował, że za każdy blok Wojtaszka i Michała Kozłowskiego (rozgrywający wystąpił jako środkowy) tym meczu, wpłaci po 500 zł na konto Fundacji Herosi. W jego ślady poszedł też atakujący JSW Jastrzębskiego Węgla Łukasz Kaczmarek. Były siatkarz Wojciech Żaliński zaproponował jeszcze inne rozwiązanie i zadeklarował, że punkt zdobyty atakiem przez Wojtaszka „uczci” 5-kilometrowym biegiem. Tych punktów uzbierało się aż osiem, więc popularny „Żalek” mógł tylko zakląć: „K****, Damian. Ja nie lubię biegać”.

Bloki i ataki Wojtaszka budziły entuzjazm u lubelskich kibiców, którzy skandowali jego nazwisko. Każdy wiedział, w jakiej sytuacji znalazła się ekipa z Warszawy i jak dobrze sobie poradziła. Właściwie to po ich stronie był luz i radość, a nerwowość w ekipie rywali, którzy zagrali bez Wilfredo Leona zmagającego się z niewielkimi problemami z prawą dłonią.

Dobrze, że ten mecz stał się reklamą walki w duchu fair play, także ze strony kibiców, oraz radzenia sobie w ekstremalnie kryzysowych sytuacjach. Widowisko było ciekawe, choć sportowo nie tak dobre, jak mogłyby wskazywać apetyty przed hitem, jakim jest starcie lidera z wiceliderem tabeli. I to w sytuacji, gdy obydwie ekipy walczą o to liderowanie na koniec pierwszej rundy i rozstawienie przed Pucharem Polski.

Wygrali coś więcej. Ten mecz mógł się nie odbyć

Warszawianie poradzili sobie koncertowo, mimo porażki 0:3, a wiceprezes Piotr Gacek ma rację, że wygrali coś więcej, bo uznanie kibiców. Tyle, że patrząc wyłącznie na względy sportowe ten mecz nie powinien się odbyć. W takiej sytuacji powinien zostać przełożony, bo jak nieoficjalnie się dowiedzieliśmy nie było zgody ani ze strony ligi, ani gospodarzy z Lublina. Rozumiem też z czego to wynika. Terminy gonią, kalendarz nie tylko ligowy, ale i europejski jest bardzo napięty. Jednak lepiej byłoby gdyby nie tylko uratować poziom widowiska, ale też nie narażać zdrowia zawodników i to po obydwu stronach. Szczęśliwie nikomu nic się nie stało, ale gdyby warszawianie przepłacili grę w Lublinie kontuzjami, nie byłoby już tak różowo. Zresztą nie wszyscy, którzy stawili się na boisku, graliby w normalnych warunkach przy pełnym składzie. Środkowy Jurij Semeniuk wszedł na parkiet niemalże z marszu po przebytej grypie. Meczu przełożyć się nie dało, bo terminy gonią. Zaraz po Świętach, a jeszcze przed Sylwestrem, ekipy z Lubina i Warszawy rozegrają ćwierćfinałowe mecze Pucharu Polski, do których o zestawieniu decydowało ich wtorkowe spotkanie. Zresztą sam turniej finałowy rozgrywany jest najwcześniej od lat, bo już 10-11 stycznia.

Rozumiem, że to wymusiłoby zmiany w kalendarzu większej liczby drużyn niż wspomnianej dwójki, ale czy aby na pewno tak to powinno wyglądać? W końcu ten napakowany kalendarz to nie tylko kwestia rozgrywek PlusLigi, ale także Ligi Mistrzów.

Co więcej, dziś ta porażka warszawian waży niewiele, ale ostatnie sezony pokazywały, ile może ważyć nawet jeden dodatkowy punkt w tabeli, gdy dochodzimy do końcówki sezonu zasadniczego.