W takiej sytuacji Robert Lewandowski jeszcze nie był. Obecny sezon jest naznaczony kolejnymi kontuzjami i walką z Ferranem Torresem o miejsce w pierwszym składzie, której nie jest w stanie na dłuższą metę wygrać.

Obaj zmieniają się na czele tego wyścigu, aczkolwiek nie jest to rywalizacja na miarę Justyny Kowalczyk z Marit Bjoergen na igrzyskach w Vancouver. Bardziej wygląda to na dawanie zmiany w kolarstwie, by chwilowo słabszy kolega mógł się zregenerować za plecami nowego, acz tymczasowego lidera.

Polaka to na pewno boli. Do tej pory kontuzje się go raczej nie imały, tymczasem w tym sezonie już trzy razy wypadał z gry z powodów zdrowotnych. Taka sytuacja nie sprzyja budowaniu i utrzymywaniu odpowiedniej formy. Jest to o tyle istotne, że 37-latek nie ma już niezachwianej pozycji w klubie. Pojawił się konkurent młodszy, choć niekoniecznie całościowo lepszy.

I to musi być dla Lewandowskiego najbardziej dojmujące.

Gdyby przegrywał rywalizację o miejsce w składzie z kimś z absolutnej światowej czołówki, łatwiej byłoby mu to zdzierżyć. Tymczasem Lewandowski może pokusić się o parafrazę słów piosenki swojego przyjaciela Quebo: „Snajperzy — rozumiem, ale, k***a, Ferran Torres?!”.

Owszem, pod względem liczby bramek w tym roku w klubach z największych pięciu lig Europy Hiszpan nie ustępuje Polakowi [obaj trafiali po 27 razy] i nie odbiega zbytnio od Juliana Alvareza [28] czy Ousmane Dembele [29], ale daleko mu do Kyliana Mbappe [59] czy Harry’ego Kane’a [48].

Owszem, jeszcze przed półmetkiem LaLigi pobił swój rekord w liczbie bramek w jednym sezonie na poziomie ekstraklasy, ale gdzież tam jego 11 golom do 41 Lewandowskiego z kampanii 2020/2021. Ferran nie bije też Lewandowskiego na głowę w obecnych rozgrywkach. Na krajowym podwórku ma o trzy bramki więcej, na europejskim — o dwie.

Owszem, Hiszpan jest piłkarzem pożytecznym, ale nie bez przyczyny nie zabijają się o niego największe kluby świata. Bo nawet jeśli w tym sezonie osiągnął apogeum, to i tak przesadnie nie dystansuje Polaka, który rozgrywa swój najgorszy sezon na poziomie ekstraklasy.

Ferran TorresFerran Torres (Foto: PAP/EPA/Alejandro Garcia)

Tylko że dla Lewandowskiego jest to marne pocieszenie. Jak to bowiem wygląda, że właściwie każdy z największych polskich sportowców miał rywala z absolutnego topu, a Lewandowskiego obecnie przyrównuje się do Ferrana. Oczywiście przy całym szacunku dla Hiszpana, który i tak wyciąga ze swojej kariery pewnie więcej, niż można się było spodziewać.

Ma to jednak swoją wymowę, że po latach rywalizacji wspomnianej Kowalczyk z Bjoergen, Adama Małysza z Martinem Schmittem czy Svenem Hannawaldem, a obecnie Igi Świątek z Aryną Sabalenką, końcówka kariery Lewandowskiego przypada na zmagania z piłkarzem, który nie jest nawet podstawowym zawodnikiem swojej reprezentacji. Dla kogoś, kto przez lata toczył korespondencyjne strzeleckie boje z Leo Messim czy Cristiano Ronaldo, musi to być wręcz uwłaczające.

Byłoby oczywiście inaczej, gdyby Lewandowski nie kierował się nieskończoną chęcią pozostania na absolutnym topie. W jego wieku i Argentyńczyk, i Portugalczyk zdążyli wybić już sobie z głowy szarpanie się w czołowych ligach Europy.

Nikt oczywiście nie będzie też kończył Lewandowskiemu kariery za niego samego. Najwięksi artyści wiedzą przecież, kiedy ze sceny zejść.

Barcelońska ziemia obiecana

To chyba dobry moment na pochylenie się nad kwestią ewentualnego zakończenia kariery po tym sezonie. Bo i takiej opcji wykluczyć nie możemy — oczywiście, gdyby Barcelona nie była skora związać się z nim na kolejny sezon.

To żadna tajemnica, że Lewandowski najchętniej z Katalonii by się nie ruszał. Przecież nie po to dopiero co dokonał gruntownego remontu nowo zakupionego domu w Gavie pod Barceloną i się tam przeprowadził, żeby po paru miesiącach zmieniać miejsce zamieszkania.

Zwłaszcza że w Katalonii świetnie czuje się także jego rodzina i bliscy. Będące w wieku (przed)szkolnym córki raczej też nie chciałyby zmieniać miejsca zamieszkania. A najlepiej w północno-wschodnim zakątku Hiszpanii zaadaptowała się pani Anna. Zresztą od razu po transferze męża obwieściła, że ma w sobie hiszpańską krew. Z czym nie wypadało później polemizować.

Od osób dobrze znających kapitana reprezentacji Polski już jakiś czas temu usłyszeliśmy, że to właśnie pani Anna będzie miała decydujące zdanie w kwestii jego przyszłości. I że nagle może się okazać, że odnalazła w sobie krew również amerykańską.

Arabia Saudyjska? Wbrew pozorom pieniądze to nie wszystko. AC Milan? Już prędzej. Nie chodziłoby nawet o spełnienie marzenia zmarłego ojca, który podczas Wigilii w 1996 r. życzył synkowi, „żeby był bogaty, żeby grał w piłkę nożną w pierwszej lidze włoskiej, zarabiał super dużo pieniędzy, a na starość tatusia utrzymywał”. Panu Krzysztofowi chodziło bardziej o dostanie się do piłkarskiej elity, a za taką uchodziła wtedy liga włoska.

Obecnie są to rozgrywki, w których wiekowi piłkarze wciąż mają dużo do powiedzenia. Starszy od Lewandowskiego o 18 miesięcy Jamie Vardy niedawno został wybrany najlepszym piłkarzem listopada. A urodzony trzy lata przed Polakiem Luka Modrić opuścił zaledwie 45 z możliwych 1440 do rozegrania minut w tym sezonie Serie A. I to w dodatku na pozycji środkowego pomocnika, która wymaga większej intensywności niż u napastnika.

Jeśli nie Lewandowski, to kto?

Natomiast w kwestii podpisania nowego kontraktu w obecnym miejscu pracy kluczowe zdanie będzie miał Joan Laporta. Ktoś spyta: „Ale jak to? Nie Deco czy Hansi Flick?”. Odpowiedź może być tylko jedna: „A bo to raz ruchy transferowe w Barcelonie były podyktowane innymi względami niż czysto piłkarskie?”. Sprowadzenie Daniego Olmo przy nadpodaży środkowych pomocników jest przykładem najbardziej jaskrawym.

Nie można przy tym zapominać, że Laporta jest wręcz zakochany w Lewandowskim. Przy każdej możliwej okazji wychwala jego wpływ na zespół na boisku i poza nim. Widzi w nim piłkarza, o których prezes może żartobliwie powiedzieć, że szkoda, że gra już w jego drużynie, bo chętnie pozyskałby go jeszcze raz.

W nadchodzących miesiącach Laporta może wprowadzić tę humoreskę w życie. Podpisanie nowego kontraktu będzie zależało też od możliwości ekonomicznych klubu. To właśnie z powodu „biedy” w Barcelonie Lewandowski może liczyć na przedłużenie umowy.

Joan LaportaJoan Laporta (Foto: PAP/EPA/Alejandro Garcia)

Nawet sprowadzenie napastnika nie z samego topu wiązałoby się z poważnym wydatkiem. Nie wspominając już o ryzyku, które niesie za sobą transfer zawodnika, który na tym poziomie jeszcze się nie sprawdził [vide Vitor Roque].

Kierując się jednak głównie pieniędzmi i kwestią przydatności dla zespołu, Barcelona może wprowadzić w życie rozwiązanie jeszcze bardziej ekonomiczne. Pożegnanie Lewandowskiego, postawienie na Ferrana jako snajpera numer 1 i wsparcie go fałszywymi napastnikami w osobach Raphinhi, Daniego Olmo czy Marcusa Rashforda — nie jest to opcja niemożliwa.

Ostatniego z tych piłkarzy trzeba by oczywiście wykupić najpierw z Manchesteru United [mówi się o klauzuli w wysokości 30-35 mln euro]. W pierwszej kolejności będzie o tym decydować jego przydatność do gry na skrzydle. Na razie nie jest to taka jednoznaczna kwestia. O ile Anglik liczby ma [siedem goli i 11 asyst we wszystkich rozgrywkach; w klubowej klasyfikacji kanadyjskiej wyprzedza go tylko Lamine Yamal, i to o jeden punkt], o tyle nie zawsze jest kompatybilny z grą zespołu.

Lewandowski ma asa w rękawie

Od dłuższego czasu niezmiennie powracają doniesienia, jakoby Lewandowski był skłonny pozostać w obecnym klubie kosztem obniżenia zarobków i pogodzenia się z mniejszą rolą w zespole.

Pierwsza część nie jest zbytnio odkrywcza. Wciąż zmagająca się z problemami finansowymi Barcelona nie obsypie go przecież ponownie pensją na poziomie 26 mln euro. Nawet przy pozostaniu na Camp Nou Polak będzie musiał pożegnać się z pozycją lidera na liście płac. Co ciekawe, gdyby zaproponowano mu kontrakt o połowę mniejszy, zarabiałby tyle samo co niejaki… Ferran Torres.

Paradoksalnie dużo trudniej mogłoby mu przyjść pogodzenie się z drugim z warunków. Ewentualne pozostanie w Barcelonie wymusiłoby na Lewandowskim zmianę podejścia. Musiałby po prostu przeprogramować swoje myślenie. Oto bowiem człowiek, wokół którego od kilkunastu lat kręci się niemal wszystko, nagle musiałby zaszyć się gdzieś w kącie ławki rezerwowych i ustąpić pola innym.

Pozostać Lewandowskiemu na Camp Nou może pomóc także… sam Ferran. I to z dwóch powodów.

Robert LewandowskiRobert Lewandowski (Foto: Gongora/NurPhoto / Getty Images)

Bo jeśli Lewandowskiemu uwłacza przegrywanie z nim rywalizacji, to jest też druga strona tego medalu. Przy konkurencie z większymi możliwościami nikt na Camp Nou raczej nie myślałby o pozostawieniu na kolejny sezon będącego w takiej formie Polaka. O tym, jak bardzo daleka jest ona od ideału, świadczy podstawowy fakt.

Podobno trudno w piłce o zawodnika bardziej ambitnego niż ten, który walczy o nowy kontrakt. I nie ma w tym nic zaskakującego, że po parafowaniu kolejnej umowy, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, delikwent obniża poziom swojej gry. Kibice Barcelony znają to uczucie aż za dobrze. Przykłady Ronalda Araujo i Frenkiego de Jonga pozostaną z nimi na długo.

Tymczasem po Lewandowskim tego typu ambicji nie widać. Nie to, że się nie stara — co to, to nie. Po prostu nie wygląda na faceta, na którego przyszłości może zaważyć każdy występ. Może więc on po prostu nie jest w stanie dać z siebie więcej? A jeśli ten wniosek jest prawdziwy, to czy w takiej formie jest Barcelonie potrzebny?

Bo w debacie o przyszłości Lewandowskiego w obecnym klubie nie możemy zapominać o podstawowej kwestii: że jego pozostanie będzie zależało od tego, co tej drużynie będzie jeszcze w stanie dać, a nie co już dał. Nie takich zasłużonych piłkarzy żegnano już na Camp Nou bez większego żalu.

Z drugiej strony właściwie nikt nie bierze pod uwagę faktu, że na chwilę obecną Ferran także nie jest opcją długoterminową. Jego kontrakt wygasa latem 2027 r., a więc zaledwie rok później od Lewandowskiego. W przypadku przedłużenia Hiszpanowi umowy Barcelona musiałaby wysupłać na jego pensję więcej niż wspomniane 13 mln euro rocznie.

Prędzej czy później na Camp Nou i tak będzie trzeba bardziej długofalowo rozwiązać kwestię napastnika. Znając jednak opieszałość Laporty i jego świty, będzie to raczej druga z wymienionych opcji. Tymczasowość w akurat tym aspekcie jest Lewandowskiemu na rękę.

Nie można też zapominać o zażyłości Laporty z Pinim Zahavim. Izraelski menedżer wsławił się dopięciem wielu głośnych transakcji. Wywalczenie nowego kontraktu w Barcelonie dla blisko 38-letniego piłkarza byłoby kolejną z nich.

W Barcelonie już zohydzają Lewandowskiego

Tylko czy właśnie nie jesteśmy świadkami rozpoczęcia kontrolowanego procesu zohydzania Polaka w katalońskich mediach? Po meczu z Osasuną Pampeluna dziennikarka Helena Condis podała, że Lewandowski opuścił Camp Nou jako pierwszy z zawodników i że „był trochę poirytowany”.

Niespecjalnie koreluje to z obrazkami, które widzieliśmy po końcowym gwizdku. Lewandowski najpierw objął Raphinhę, a później długo przytulał Daniego Olmo i Gaviego. Nic więc dziwnego, że doniesienia Condis rozpaliły kibiców Barcelony do czerwoności. Oni dobrze wiedzą, że wiele przekazów katalońskich dziennikarzy jest wprost inspirowanych przez władze klubu.

Nie byłby to pierwszy raz, gdy dziennikarka radia COPE mija się z prawdą. Przecież nie dalej niż pięć dni wcześniej jej doniesienia, jakoby Jules Kounde rozmawiał z Flickiem o możliwości gry na środku obrony, zdementował… sam Kounde. I to w jakże wymowny sposób:

Coby jednak nie palić jej całkowicie na stosie, trzeba zwrócić uwagę na to, że być może po prostu coś źle zrozumiała. I że zamiast „un poco molesto” [z hiszp. nieco poirytowany] Lewandowski wyjechał z Camp Nou „con molestias”, a więc „z dyskomfortem”, jak w Hiszpanii popularnie nazywa się niewielkie urazy. A faktem przecież jest, że Polak nie zagrał w tamtym meczu rzeczywiście z powodu problemów zdrowotnych.

Cóż, wciąż nie jest to przejęzyczenie na miarę słynnej tyrady Krzysztofa Kowalewskiego. Jednak nie tylko z tego powodu w przypadku odejścia Lewandowskiego z Barcelony żadna ze stron nie powie, że zmarnowała jej ostatnie lata życia.