Jak opisuje Maja Sindulska, na tatrzańskim szlaku pojawił się mężczyzna w sandałach, pies dygoczący z zimna w plecaku na Przełęczy Waga, palacze na szczycie i tłumy ludzi, którzy ustawiali się w kolejce, by zrobić zdjęcie z kartką z napisem „Rysy”.

Wśród turystów byli niestety też ci, którzy „nie potrafili chwilę zaczekać, przepychali się, przyspieszali, ignorując zasady bezpieczeństwa”.

Kolejki, zatory i spadające kamienie

Podejście od strony słowackiej nie należało do najłatwiejszych — około 30 min oczekiwania przy łańcuchach, mżawka, chmury, słońce i nosicze przeciskający się przez tłum. Przewodniczka zaznacza, że „to nic w porównaniu z tym, co działo się po stronie polskiej”. Tam zatory przedłużały wejście nawet o 3 godz., a spadające kamienie stwarzały realne zagrożenie.

Wielu turystów, zniechęconych warunkami i tłumem, decydowało się na zejście na stronę słowacką, próbując później złapać transport powrotny z parkingu w Strbskim Plesie. Niektórzy liczyli, że po zeszłotygodniowych tłumach dziś będzie pusto. Nic bardziej mylnego.

Wpis Mai Sindulskiej to nie tylko relacja ze szlaku, ale też apel o rozsądek. Tatry, choć piękne i dostępne, nie są lunaparkiem. Wymagają przygotowania, szacunku dla przyrody i innych turystów. Bo choć góry są dla ludzi, to nie dla każdego i nie w każdych warunkach.

Dalszy ciąg artykułu pod materiałem wideo

Co działo się w sobotę na Rysach?

Jakie były warunki na szlaku?

Czemu turyści rezygnowali z wejścia?

Jakie zasady bezpieczeństwa były ignorowane?