Adam Kszczot to między innymi dwukrotny srebrny medalista mistrzostw świata w biegu na 800 metrów, halowy mistrz świata z 2018 roku oraz trzykrotny mistrz Europy. Były lekkoatleta zakończył karierę w 2022 roku. W rozmowie z WP SportoweFakty opowiada, czym zajął się po karierze i jak odnajduje się w show-biznesie.
Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty: Ściągnąłeś właśnie zegarek. Wspominałeś kiedyś, że na wsi, skąd pochodzisz, nie żyło się na czas, a w mieście wszystko jest zaplanowane co do minuty. Jak jest po karierze?
Adam Kszczot: W pierwszym roku po zakończeniu kariery chciałem spróbować wszystkiego. Teraz bardziej selekcjonuję zajęcia. Badania psychologiczne mówią wprost: w młodym wieku robimy rzeczy, które bardziej się nam opłacają i to nie tylko pod kątem finansowym. Z biegiem lat stawiamy na to, co sprawia nam przyjemność. Chciałem odnaleźć siebie na nowo w sferze zawodowej. Kariera na bieżni bardzo dobrze mi się ułożyła i ten rok lub dwa po jej zakończeniu mogłem poświęcić na testy – co tak naprawdę lubię robić.
I co lubisz?
Cały czas moją baterię energetyczną ładuje sport. Stąd moja praca w telewizji przy wydarzeniach lekkoatletycznych. Komentuję, przeprowadzam wywiady. Lubię uczyć się nowych rzeczy od zera. Daje mi to szersze spojrzenie na świat i zajęcie, którym się zajmuję.
ZOBACZ WIDEO: Od tej strony jej nie znacie. Otylia Jędrzejczak pisze wiersze
Minęło już 3,5 roku odkąd zakończyłeś karierę.
Przez lata byłem w treningu przez 24 godziny na dobę. Cały plan mojego funkcjonowania był podporządkowany pod jedno wydarzenie – biegi. A teraz to mogę zmienić i na przykład pojechać z dziećmi na wakacje. Nadal jestem aktywny, jednak żyję mniej intensywnie niż w czasach, gdy byłem zawodnikiem. Komentuję lekkoatletykę, jestem mówcą motywacyjnym, prowadzę podcasty w portalu bieganie.pl. I mamy jeszcze firmę rodzinną w branży energetycznej.
Nie ciągnie cię na bieżnię?
Oznaczałoby to jedno: powrót do punktu, w którym rodzina spada w stu procentach na drugie miejsce. Wcześniej wyglądało to tak: był sport, długo, długo, długo nic poza tą przestrzenią, a dopiero później rodzina. Teraz mam inne priorytety, a przede wszystkim życiową misję: chciałbym przekazać swoim dzieciom jak najwięcej. Nie marzę, by zostały lekarzami, adwokatami czy żeby poleciały w kosmos. Chcę dać im wędkę, by w życiu potrafiły odnaleźć siebie i wyrosły na szczęśliwych, zaradnych ludzi. Dlatego od dawna nie czuję parcia na starty. Dziś tak naprawdę wszystkie swoje medale mógłbym oddać za zdrowie rodziny.
A medale… – oglądasz je czasem?
Dopiero rok temu wyjąłem je z torebki. Tekturowej. Muszę poszukać pozostałych, bo nie wiem w sumie, gdzie są. Do tej pory leżały w kartonie.
Jesteś dumny z tego, co osiągnąłeś?
Zawsze mam problem z policzeniem medali międzynarodowych. Jest ich bodaj około osiemnastu.
Sprawdzasz w Wikipedii?
Tak! Można je tam policzyć. Jeżeli chodzi o wspominanie osiągnięć… Czasem wracam myślami do dobrych momentów, ale ciągłe cieszenie się sukcesem nie prowadzi w dobrym kierunku. Łatwo spocząć na laurach. Trzeba uczyć się na błędach i sukcesach, ale grunt to nie zostać Alem Bundym, który wciąż opowiada o jednym rzucie w meczu z czasów szkolnych.
Ale doceniasz samego siebie?
Doceniam wszystkie swoje sukcesy. Może inaczej: doceniłem je po fakcie. Lepiej funkcjonuje mi się wtedy, gdy żyję tu i teraz i nie rozpamiętuję, co było wcześniej.
Wiele razy podkreślałeś, że masochizm treningowy sprawiał ci przyjemność.
Tak. Wysiłek od zawsze traktowałem jako rozwój osobisty i to super wymierny. Trenuję, osiągam konkretny wynik i co roku mam możliwość weryfikacji, sprawdzenia się na tle innych. To piękna przygoda, bardzo seksowny sposób pracy.
Wymiotowanie jest seksowne?
Na takie treningi się czeka.
Ile kilometrów miesięcznie robiłeś?
Około 400-450 kilometrów, najwięcej ponad pięćset.
Niektórzy nie robią tyle samochodem.
Ale to była dobra strona tej dyscypliny. Obracałem się wśród ludzi skupionych na celu w ten sam sposób co ja. Jaraliśmy się bieganiem. Współpracując z takimi osobami, masz możliwość poczucia tej iskierki, która może rozpalić płomień.
Więc te wymioty były nagrodą za sumienną pracę?
Jeżeli nie akceptujesz tego w treningu, musisz szukać innej dyscypliny. Poznanie granic możliwości ludzkiego ciała było czymś, co zawsze lubiłem. A wymioty? Zdarzało się skończyć trening na kolanach lub z głową w koszu. Czasem byłem tak zmęczony, że raziła mnie najmniejsza ilość bieli. Masz wtedy totalnie zatrutą, toksyczną krew. Jeżeli tej bariery nie przekroczysz, to nie zrobisz postępu w zawodach. Organizm dostaje wówczas sygnał: przekroczyłem czerwoną linię, ale przeżyłem. Mogę więcej.
A co się myśli na ostatnich metrach przed metą, gdy z wysiłku widzisz ciemność?
To raczej pewien skrót myślowy, ale faktycznie – czasem jesteś tak zajechany, że masz stuprocentowe przekonanie, że światła przygasły. Na ostatnich dwustu metrach organizm działa automatycznie. Jesteś skrajnie wykończony. Często cię po prostu „odcina”: albo przed linią mety, albo zaraz po jej przekroczeniu. Kto dłużej jest w stanie utrzymać technikę biegu, ten wygrywa. Nazwałem to zjawisko: „festiwalem gasnących świateł”. Grasz w szachy z własnym organizmem.
Czujesz z jakiegoś powodu niedosyt?
Nie, to historia. „Co by było gdyby” zostawmy na legendy.
Nawiązuję do igrzysk…
Wszyscy o to pytają!
Dyżurne pytanie.
Nie, nie brakuje mi medalu igrzysk. To impreza, która kończyła się dla mnie nawet bez finału.
W rozmowie z Pawłem Wilkowiczem wspomniałeś sytuację z lotniska po powrocie z igrzysk w Londynie w 2012 roku.
Taksówkarz zapytał, skąd wracam i co robiłem w Anglii. Gdy powiedziałem, że odpadłem w półfinale biegu na 800 metrów, stwierdził: „Poważnie? A zawsze mieliśmy świetnych zawodników w tej konkurencji!”.
Jak zareagowałeś?
Ciśnienie mi podskoczyło, byłem zły, ale ten pan miał rację. Uświadomił mi, że widz ma prawo mieć swoje oczekiwania, ma prawo wierzyć, czasem w sposób zaprzeczający temu, co działo się w trakcie sezonu. Kibic może czuć się rozczarowany, nawet oszukany. Wytknięcie błędu prowadzi też do pozytywnych wniosków.
Natomiast w Rio de Janeiro, na igrzyskach w 2016 roku, do awansu do finału zabrakło ci 0,01 sekundy.
Pech? Nie, nie. Mogłem pobiec szybciej i awansować do finału.
I tyle?
Taki jest sport. Dlaczego to się przydarzyło? Być może po to, żebym miał motywację później, w dalszym etapie kariery lub życia poza sportem. Zebrałem doświadczenie, które może przełożyło się na bycie dobrym ojcem czy pracownikiem. Może musiałem być dalej głodny swojego rozwoju osobistego.
A Tokio? W 2021 roku zrezygnowałeś z udziału w igrzyskach.
Byłem za słaby, nieprzygotowany. Pojechałbym do Japonii jedynie na wycieczkę. Super byłoby pomieszkać w wiosce olimpijskiej, ale to nie jestem ja. Podjąłem dobrą decyzję. Dzięki temu zostałem w Polsce i miałem okazję popracować w telewizji. Czas pokazał, że doprowadziło mnie to do nowego etapu. Dziś aktywnie uczestniczę w komentowaniu swojej dyscypliny.
Teraz dostrzegasz szerszą perspektywę, ale wtedy miałeś prawo czuć zawód.
Mimo wszystko nie miałem wątpliwości. Trzeba było ten sezon zakończyć, szans na medal w Tokio nie miałem. Żadnych. Czasem cenniejszy jest odpoczynek niż dążenie do celu, który odpływa.
Na swoje niepowodzenia patrzysz pozytywnie.
Kocham swoje niepowodzenia. Są bolesne tu i teraz. Moje wszystkie porażki wzniecały we mnie ogień. Trzeba być elastycznym, adaptować się do danej sytuacji i w sposób krytyczny podchodzić do tego, co się dzieje. Nie przypominam sobie wspomnień, które faktycznie zmieniły bieg mojej kariery. No, może jedno, na początku drogi.
Które?
Moment, gdy chłopiec ze wsi uwierzył w siebie. Rok 2007, pierwszy medal imprezy międzynarodowej. Jechałem na zawody będąc studentem, z myślą: „Co ja tam właściwie zrobię?”. Nawet ten medal nie był mi potrzebny, a samo uczestnictwo w turnieju takiej rangi. Brąz w mistrzostwach Europy juniorów smakował wyjątkowo.
I nastąpił zwrot.
Uchyliły się drzwi, które do tej pory były zamknięte. Studiowałem na Politechnice Łódzkiej. Myślę, że gdyby nie sport, trafiłbym do branży produkcyjnej lub budowlanej, ewentualnie do IT. Wszystkie testy psychologiczne, jakie przechodziłem, potwierdziły, że odnalazłbym się w tych obszarach.
Co ci dało więcej: podejście analityczne i inteligencja czy predyspozycje fizyczne?
Świadomość i kreowanie treningu dały mi znacznie więcej niż predyspozycje fizyczne. Przed każdym startem miałem wszystko przeanalizowane. Jeżeli zawodnik daje trenerowi złą informację zwrotną i nie ma wiedzy, co ćwiczy w treningu, to współpraca z nim jest drogą przez mękę. Dobrze rozszyfrowany ciąg przyczynowo-skutkowy super sprawdza się we wszystkich procesach. Gdyby nie to aktywne podejście, moich medali by nie było.
Jak się czujesz w show-biznesie?
O dziwo, dobrze. To miejsce, w którym nie brakuje ludzi wyjątkowo ambitnych, dbających o swój rozwój. Dobrze otaczać się takimi osobami. Pomijam oczywiście wszystkie „pato-programy”. Byłem jednak zachwycony formatami, które wybierałem – „Tańcem z Gwiazdami” czy „Eternal Glory”.
Ten ostatni program wygrałeś.
To były takie małe igrzyska. Spotkałem różnych sportowców, wymienialiśmy się doświadczeniami, poszerzyłem swoje horyzonty. Wymiana poglądów nie do przecenienia.
Taniec był dla ciebie nowością?
Totalną. Naprawdę nigdy nie tańczyłem. Nie czułem jednak wstydu. Bardzo chciałem nauczyć się tańczyć. Mieliśmy miesiąc intensywnych treningów z Kasią Vu Manh. Przyjaźnie z tego programu zostały do dziś.
A ludzie z formatów „pato” zachęcali cię do wzięcia udziału w ich imprezach?
Tak, odebrałem kilka telefonów. Między innymi z propozycją walki we freak fightach… Nie, nie ma szans. Nie podlega to żadnym negocjacjom za żadne pieniądze. Oszukałbym siebie i rodzinę, do tego kibiców sportu.
Jest jakiś format, w którym chciałbyś się jeszcze sprawdzić?
Wcześniej byłem jeszcze gościnnie w „Ninja Warrior”. Powiedziałem sobie wtedy, że będę robił rzeczy, których nie doświadczałem do tej pory. Fajnie byłoby się jeszcze sprawdzić w programie typu „Azja” lub „Afryka Express”. Rozmawiałem z osobami, które brały w nim udział. Emocje nie są udawane, to dobrze nagrane reality show, sprawdzające twój organizm.
Jesteśmy na świeżo po mistrzostwach świata w Tokio, z których jeden, jedyny medal przywiozła Maria Żodzik. W jakiej kondycji znajduje się nasza lekkoatletyka?
No cóż, nie wygląda to dobrze.
Łapiesz się za głowę.
Od dłuższego czasu widzimy tendencję schyłkową. Grzmiałem już o zaległościach do rozwiązania. Na dziś nie mamy oferty dla młodych ludzi, którzy wchodzą do świata sportu. Funkcjonujemy w środowisku, które zostało wykreowane w latach 80. i 90. To już nie czasy, w których Adaś wyjdzie ze wsi zawojować świat. Dziś dzieci mają alternatywę. Stoimy w miejscu.
Czego potrzebujemy?
Gruntownych zmian, zaczynając od ustawy o sporcie. Trzeba jak najszybciej zapomnieć o wykorzystywaniu nastolatków do robienia punktów w klubach i rozliczania tego na złotówki. Poza tym – pomówmy o polskich trenerach. Mamy cudownych trenerów, pasjonatów, którzy kosztem swoich rodzin i pieniędzy szkolą młodych adeptów.
Ale nie potrafimy stworzyć środowiska, w którym nasi ludzie chcieliby pracować w Polsce. Oddajemy trenera Tomka Lewandowskiego do Holandii, gdzie trenuje średniodystansowców. Stanisław Szczyrba szkolił przez lata Katarczyków. Nie ma też pomysłów i oferty dla zawodników, którzy kończą karierę. A taki sportowiec powinien prowadzić mentoring, bodźcować nowy narybek, być wzorem dla młodych, by kreowały się kolejne talenty.
Odnoszę wrażenie, że można tak wymieniać…
Problemów jest masa. Kluby lekkoatletyczne nie mają za co żyć. Pojedyncze osoby pracują na pełen etat, dla większości to praca po pracy. Nie wykreujemy mistrzów olimpijskich w ten sposób. To zawsze będzie przypadek. Zadajmy sobie pytanie: jeżeli obecne metody nie działają, to dalej będziemy liczyć na cud czy bierzemy się do roboty i coś zmieniamy? Trenerom płaci się głodowe pensje. Skoro głód goni głód, to ja nie widzę dobrobytu.
To nie najemy się raczej medalami w najbliższym czasie.
Raczej nie.
rozmawiał Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty