Dzięki znakomitej kreacji Eryka Kulma, Fryderyk, zwany Frycem, ma błysk w oku, cierpi i kocha, choć sam twierdzi, że nie potrafi. Nie można odmówić obrazowi Kwiecińskiego doskonałego balansowania emocjami – od śmiechu, przez zadumę po wzruszenie. Trudno jednak po jego obejrzeniu nie odczuwać rozczarowania, znużenia a nawet zażenowania.


Film rozpoczyna się całkiem obiecująco. Wkraczamy do dziewiętnastowiecznego Paryża, który już prawie zapomniał o najkrwawszej w dziejach Europy rewolucji. Naszym oczom ukazuje się tętniące życiem miasto, głośne od tętentu końskich kopyt i stukotu kół bryczek. W powietrzu unosi się lekki duch beztroskiego kosmopolityzmu, dobrej zabawy. Doznań, których z pewnością zabrakło w pewnym momencie tym, co zmuszeni byli wybrać emigrację, także Fryderykowi Chopinowi.


Na pierwszy rzut oka jawi się on widzowi jako nieco znudzony, w rzeczywistości raczej przybity koniecznością zagrania kolejnego koncertu „dla motłochu” za kilkaset franków. Musiał to robić, by żyć, choć pewnie, gdyby nie serdeczna przyjaźń z Ferencem Lisztem, który towarzyszył mu w tej niedoli, umarłby z głodu. Po koncercie idziemy z Chopinem na paryskie „la fête après”. Przekonujemy się, że był duszą towarzystwa, sypiącym żartami jak z rękawa bożyszczem paryskich dam, które kochały go wręcz desperacką miłością. Były w stanie zrobić dla niego wszystko, a on doprowadzał je do szaleństwa dystyngowanym sarkazmem i chłodnym dystansem.


Zachęceni dajemy się prowadzić dalej, gdzie zaczyna być… coraz nudniej. Scenarzyści wybrali bowiem z biografii Chopina wątki, które są powszechnie znane. I choć można to zrozumieć, nawet usprawiedliwić „potrzebami współczesnego – mało wymagającego widza” – film był drogi, więc byłoby dobrze, gdyby choć trochę się zwrócił – to trudno przymknąć oko na wiele nieścisłości, uproszczeń a nawet przekłamań poczynionych zapewne w imię kompromisu pomiędzy atrakcyjnym przekazem a zwykłymi walorami merytorycznymi.

Kwieciński momentami… nakłamał


Jednym z najbardziej kontrowersyjnych aspektów jest sposób przedstawienia George Sand jako osoby egoistycznej, zaborczej i zrzędliwej, pragnącej zatrzymać ukochanego wyłącznie dla siebie, a nawet zazdrosnej o jego utalentowanego ucznia, Carla Filtscha. Film niestety całkowicie pomija złożoność relacji łączącej pisarkę i Chopina – między innymi konflikt z jej dziećmi (o których nie ma w nim żadnej wzmianki) czy zazdrość samego kompozytora o partnerkę, co również przyczyniło się do ich rozstania. Tak uproszczony obraz spłyca tę niezwykle intrygującą postać, która bez wątpienia odegrała istotną rolę w życiu artysty, a jej historia została tu – zupełnie niesłusznie – ukazana w krzywym zwierciadle.


Rozczarowująco wypada również wątek niedoszłego małżeństwa Fryderyka Chopina z Marią Wodzińską. Reżyser przedstawia kompozytora tak, jakby w tej relacji kierował się wyłącznie rozsądkiem i – usprawiedliwianą chorobą – potrzebą ustatkowania się oraz „przekazania genów,” a nie prawdziwym uczuciem. Ot, młoda, ładna dziewczyna z dobrego domu wyznała mu miłość podczas rejsu łódką, więc Chopin postanowił pójść za ciosem i się jej oświadczył. Tymczasem źródła wskazują, że kompozytor traktował to uczucie z pełną powagą i długo przygotowywał się do małżeństwa, które ostatecznie nie doszło do skutku z powodu jego „słabego stanu zdrowia”.


Zupełnie niezrozumiale przedstawiony został także wątek widziadeł, których kompozytor doświadczał wraz z postępem choroby. Nie wiedzieć czemu, w filmie Kwiecińskiego przybierają one postać czarnych świń, jakby przepędzających pianistę – najpierw na pokładzie statku, gdy schorowany opuszczał Majorkę, potem na scenie, w trakcie prawdopodobnie ostatniego publicznego występu. Biografie kompozytora jasno mówią o przewidzeniach i stanach lękowych, nie o plastycznych, konkretnych wizjach. Trudno nie odnieść wrażenia, że twórcy filmu, szukając metafory, dali się uwieść raczej w taniemu efektowi, za którym raczej nie kryje się nic więcej, poza (zamierzoną?) dezorientacją odbiorcy.

Uczłowieczenie Chopina – największy atut filmu, znakomita rola Kulma


Jedno trzeba Kwiecińskiemu oddać – potrafił rozbić chopinowski pomnik wyobrażeń na drobne kawałki. Zdjął z postaci geniusza warstwę patyny, przywracając mu ludzką twarz. Jego Fryderyk Chopin nie jest już eterycznym artystą zapatrzonym w klawiaturę fortepianu, lecz człowiekiem z krwi i kości: pełnym słabości, lęku przed chorobą, głodu miłości i uznania. To bohater rozdarty – pragnący bliskości, a jednocześnie uciekający przed nią, lękający się samotności, lecz sam ją prowokujący. Wstrząsającym elementem tej kreacji jest poczucie winy towarzyszące mu przy śmierci przyjaciół – dowód głębokiej, wewnętrznej wrażliwości. Otrzymujemy portret artysty świadomego nadchodzącego końca, który mimo wszystko stara się chwytać życie do ostatniego tchu.


Nie poznalibyśmy tego Chopina bez znakomitej roli Eryka Kulma. Aktor z imponującą subtelnością, jednocześnie szacunkiem unika patosu – nie gra „narodowego pomnika”, lecz człowieka kruchego, emocjonalnie zmiennego, czasem ekscentrycznego. Jego interpretacja jest pełna kontrastów: z jednej strony ascetyczna, zamknięta w sobie, z drugiej – ironiczna, złośliwa, prowokująca. Szczególne wrażenie robią sceny choroby, rozegrane z niezwykłym wyczuciem – coraz bardziej pochylona sylwetka, chwiejny krok, dłonie drżące nie tylko z zimna, lecz także z lęku. W połączeniu z hipnotyzującym błyskiem w oku, odbijającym wewnętrzny niepokój bohatera, tworzy to portret głęboko ludzki i prawdziwy. Kwieciński i Kulm wspólnie burzą stereotyp „papierowego geniusza” ze szkolnych podręczników, przywracając Chopinowi jego najbardziej zapomniany wymiar – człowieczeństwo.


Jednocześnie zdecydowanie najsłabszą stroną obrazu jest niestety muzyka. Reżyser – znów w jakby w imię „kupienia widza” – sięgnął po najbardziej rozpoznawalne utwory, jakby nie dopuszczał myśli, że odbiorca mógłby się otworzyć na coś nowego. Poza tym jest jej stanowczo za mało. Szkoda, bo muzyka mogła stać się tutaj dodatkową „postacią”, swego rodzaju alter ego głównego bohatera, jeszcze bardziej wyrazistym odbiciem jego emocji.

Udane zerwanie ze „szkolnym” wizerunkiem pomnikowego geniusza?


Podsumowując, film Michała Kwiecińskiego stanowi całkiem udaną próbę przybliżenia postaci człowieka, który – paradoksalnie – mimo nieśmiertelnej muzyki i licznych artefaktów przechowywanych w muzeach oraz bibliotekach, wciąż pozostaje zagadką. Reżyser deklarował, że pragnął zerwać ze „szkolnym wizerunkiem” geniusza fortepianu i ukazać go w codziennym, ludzkim wymiarze. Niestety, udało się to jedynie częściowo. Obraz niewątpliwie imponuje rozmachem, teatralnością i aktorskimi kreacjami, lecz gubi się w uproszczeniach i przekłamaniach, które zamiast przybliżać do prawdy, budują kolejne mity.


Mimo ogromnego wysiłku i budżetu włożonego w realizację filmu „Chopin, Chopin!” – zdjęć kręconych w różnych zakątkach świata, udziału setek aktorów i epizodystów oraz tysięcy statystów poruszających się dziesiątkami historycznych pojazdów – dzieło to pozostanie raczej jednorazowym doświadczeniem niż arcydziełem, które na trwale zapisze się w historii kina. Ma to jednak swoje dobre strony. Istnieje bowiem szansa, że utalentowany aktor wcielający się w rolę Chopina uniknie przypisania mu gombrowiczowskiej „gęby” – czegoś, co często towarzyszy podobnym produkcjom. Pocieszające jest również to, że monument, jaki Fryderyk Chopin wybudował sobie sam, za życia – niczym u Horacego – wciąż pozostaje trwalszy niż ze spiżu i żadne współczesne, artystyczne „odpryski” nie są w stanie go naruszyć.