Nie planowałem pójścia na ten mecz, ani nawet działania przy nim na gorąco. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów chciałem ominąć występ reprezentacji Polski i obejrzeć go sobie potem z odtworzenia, co byłoby mi potrzebne na kolejne dni pracy. Tak się jednak poskładało, że wylądowałem na trybunach Stadionu Śląskiego na Polska – Nowa Zelandia razem z 10-letnim synem. I generalnie nie żałuję, choć gwiazdek i adnotacji do tego stwierdzenia jest mnóstwo.

Pierwotny plan był taki, że po zakończeniu porannego dyżuru wieczorem pójdę sobie pograć w piłkę na hali. Tak, chłop zawodowo zajmujący się futbolem tym razem wolał samemu poudawać piłkarza niż patrzeć na tych prawdziwych. Trudno ukryć, że sparing z Nowozelandczykami nie wzbudzał żadnych emocji. Był do odbębnienia, także dla znacznej części mediów. Już od dobrych kilku lat większość przerw reprezentacyjnych postrzegam jako czas zaciskania zębów, który trzeba przetrwać, by wrócić do naszej kochanej ligowej i pucharowej młócki.

Te dwa wyjścia w tygodniu na piłeczkę z kolegami są moją główną aktywnością fizyczną, pozwalającą utrzymać wagę na i tak niesatysfakcjonującym poziomie, ale w obrębie ram, których już nie przekraczam. A przynajmniej przeważnie takie jest założenie z tymi dwoma wyjściami w tygodniu na piłeczkę. Czasami nie wychodzi, coraz częściej z powodów frekwencyjnych.

Wyjazd ojciec-syn na mecz Polska – Nowa Zelandia

Nie wiem, czy to tylko ja mam pecha, czy wy też kopiący sobie wieczorowo tego doświadczacie, ale w każdej grupie umawiającej się na taką gierkę coraz trudniej zebrać skład. Gdyby nie dopływ nowych twarzy, wiele z tych meczów już nie miałoby szans się odbyć. Ciągła rotacja. Jednych dopadają kontuzje. Zerwane więzadło, zerwane ścięgno Achillesa, pokiereszowana kostka, złamany nos. Dużo już tego widziałem. Inni tracą zapał. Jeszcze innych blokują nowe obowiązki zawodowe czy życiowe. Są też tacy, którzy zmieniają rodzaj aktywności, przerzucając się na bieganie, rower czy jakiegoś squasha.

Taka grupka musi więc być ciągle zasilana osobami z zewnątrz, inaczej by nie przetrwała, nawet jeśli jej weterani są w niej od 20 lat. Swoją drogą, gram z panem, który przekroczył już siedemdziesiątkę. Lekko mu odpuszczamy przy starciach typu bark w bark, ale to tyle. Chciałbym się tak zestarzeć.

Co do napływu nowych zawodników, ja też się tak wkręcałem. Na wtorkowe granie wciągnął mnie sąsiad z piętra. On rozwalił się dwa tygodnie później i już nie wrócił, ja zostałem do dziś i sam wciągnąłem kolejnych – w tym sąsiada z piętra wyżej. Ciągły ruch w interesie.

Odmiana od I ligi

Tym razem jednak od początku zanosiło się na to, że tych dziesięciu nie uzbieramy. Jak się szybko okazało, po części przez mecz w Chorzowie. I w środę wieczorem przeszło mi przez myśl, dlaczego by w sumie nie wybrać się tam z synem. Tak zupełnie prywatnie, jak od ponad trzech lat zdarza mi się być na spotkaniach GKS-u Tychy. Bywa, że raz na rundę – wiele rzeczy musi się zgrać – ale jednak. Takie wyjścia stały się dla mnie swego rodzaju odskocznią, powrotem do korzeni. Kupuję bilet jak każdy, wchodzę przez normalną bramkę, a nie przez strefę medialną. Za prowiant muszę sobie zapłacić, więc kupujemy te prażynki i colę. Siadamy na trybunach, jesteśmy w środku atmosfery.

Skoro jest okazja, fajnie byłoby to przełożyć na większe wydarzenie niż mecz pierwszoligowy.

Musiałem się zarejestrować w systemie biletowym. Nigdy jeszcze nie byłem incognito na meczu reprezentacji. Zamykałem stary Stadion Śląski w 2009 roku przy zamieci ze Słowacją i proteście kibiców, gdy Seweryn Gancarczyk efektownym samobójem wysłał naszych południowych sąsiadów na mundial do RPA. W 2018 roku, już na wreszcie przebudowanym Kotle Czarownic, gościłem na spotkaniu z Włochami w Lidze Narodów, gdy przegraliśmy w ostatniej minucie. To zawsze jednak były delegacje na akredytację. Teraz można było poczuć kadrę z innej perspektywy.

Drogie bilety, słaba frekwencja, nieregularny doping

Biletów pozostało już bardzo mało, zwłaszcza w tych trochę lepszych strefach, wzdłuż boiska. Odnosiło się wrażenie, że jesteśmy blisko kompletu. Po czasie wychodzi, że na niektóre sektory chyba w ogóle nie prowadzono sprzedaży wejściówek i dlatego były one niedostępne przy szukaniu miejsca.

W sektorach naprzeciwko tunelu i lóż vipowskich wyglądało to w porządku, prawie wszystkie krzesełka zajęte. Znacznie gorzej rzecz przedstawiała się z perspektywy osób tam siedzących. One w pozostałych częściach stadionu widziały już głównie pustki.

Polska - Nowa Zelandia, widok z trybunPolska - Nowa Zelandia, trybunyPolska - Nowa Zelandia, trybuny

Gdy spiker ogłosił, że mamy dokładnie 30 412 widzów i tak byłem pozytywnie zaskoczony. Nie do końca czuło się obecność takiego tłumu.

Zdecydowałem się na bilety najdroższe, za 190 zł od sztuki, w sektorze 32G. Moglibyśmy jeszcze załapać się na jeden z dwóch sektorów rodzinnych, gdzie opiekun z dzieckiem do dwunastego roku życia zapłaciłby łącznie 140 zł. Ich umiejscowienie było jednak fatalne, za bramkami, na najniższym poziomie, z którego na Stadionie Śląskim mecze ogląda się kiepsko.

Nasza widoczność była co najmniej zadowalająca, prawie jak z kamery taktycznej, choć na granicy jeśli chodzi o odruchowe rozpoznawanie zawodników. Mimo założonych okularów często nie byłem w stanie zidentyfikować, kto stoi przy linii bocznej, szykując się do wejścia. Syn za każdym razem łudził się, że chodzi o Roberta Lewandowskiego.

– To Lewandowski. Albo nie, chyba jednak Kapustka. Szkoda – mówił pod nosem. I trafił, jednak Kapustka. Ligowców dobrze zna, ma nawet własną drużynę w Fantasy Ekstraklasa.

Dzieci liczące na Roberta Lewandowskiego

Dość szybko sprowadziłem go na ziemię, tłumacząc, że Lewandowski raczej nie wejdzie, bo wpuszczanie go w takim meczu na 15 minut mijałoby się z celem i byłoby zbyt ryzykowne. Z naszego kibicowskiego punktu widzenia chcieliśmy, żeby Jan Urban postąpił nierozsądnie, ale gdybym znajdował się na jego miejscu, również oszczędzałbym napastnika Barcelony, nawet przy fatalnie wyglądającym Krzysztofie Piątku.

Tak samo powiedziałem synowi. Zaskakująco łatwo przyjął to do wiadomości. Ba, rano dokładnie w ten sposób tłumaczył wszystko mamie, która obejrzała tylko pierwszą połowę i pytała go, czy „Lewy” zagrał. To jest naprawdę ujmująca cecha u dzieci – jeśli im coś tłumaczysz (bardzo często, dlaczego czegoś nie mogą), na gorąco lubią protestować i wyrażać niezadowolenie, ale słowa rodziców gdzieś w nich zostają i później tak samo przedstawiają daną sprawę. Wielokrotnie widzieliśmy to z żoną, gdy starsza córka wyjaśniała coś młodszej, niemalże nas cytując. Nie powiem, ckliwe scenki.

Syn całościowo i tak był zadowolony. Spędził wieczór z tatą. Zjadł niezdrowe chipsy i wypił niezdrową colę. Zobaczył o wiele większy stadion niż ten w Tychach, na którym było znacznie więcej ludzi niż siedem koła na Wiśle Kraków. Zaskoczył mnie stwierdzeniem o lepszej atmosferze niż na I lidze, ale nie próbowałem polemizować. Wyjątkowo podobało mu się robienie meksykańskiej fali i obserwowanie jej rozchodzenia się po sektorach. W tamtym momencie była ona ciekawsza niż boiskowe wydarzenia. No i obejrzał na żywo wygraną reprezentacji Polski po pięknym golu Piotra Zielińskiego. Wygraną w meczu towarzyskim, o małym ciężarze gatunkowym, ale jednak. To właśnie gra pomocnika Interu najmocniej mu zaimponowała, widać było jego klasę.

Piotr Zieliński

Kolej się nie popisała

Z minusów wymienił w zasadzie tylko jedną rzecz – zaskakująco duże problemy z dojazdem do Katowic. Wybraliśmy się tam pociągiem z Tychów, mieliśmy być na miejscu o 19:17. Zaraz potem jakiś tramwaj i mniej więcej godzinę przed pierwszym gwizdkiem bylibyśmy pod stadionem. Duży zapas, żeby spokojnie wejść, zaopatrzyć się w prowiant, znaleźć swoje miejscówki i jeszcze wchłonąć trochę przedmeczowej atmosfery.

No ale to byłoby zbyt proste. Trwa zakrojona na szeroką skalę przebudowa katowickiego węzła kolejowego. Gdy roboty zostaną ukończone, będzie super. Na razie jednak wszyscy się męczą. Pociągów kursuje mniej i regularnie mają opóźnienia albo w trakcie trzeba się przesiadać na komunikację zastępczą. Cierpią także kierowcy, bo zamykane są wiadukty i dochodzi do zmian w organizacji ruchu.

Jakiś poślizg był więc wkalkulowany, ale aż półgodzinnego nie zakładaliśmy. Pociąg najpierw stanął na Ligocie, a potem pojechał okrężną, znacznie dłuższą trasą. Wewnętrznie człowiek się wkurzał, trzeba było jednak zachować spokój, żeby nie nakręcać dziecka, które już zaczynało marudzić.

Zamiast pojechać tramwajem o 19:25, pojechaliśmy o 19:58. Pod stadionem byliśmy dopiero na około pół godziny przed początkiem meczu. Pojawiły się obawy, czy ze wszystkim się wyrobimy.

Małe kolejki, astronomiczne ceny w gastro

Na szczęście kolejek do wejścia nie było praktycznie żadnych, a nasze bramy znajdowały się dokładnie na wprost przystanku. Po chwili już sprawdzał nas ochroniarz i mogliśmy odbijać bilety. Należało je zawczasu wydrukować, PZPN pozostał jeszcze w jaskiniach i nie dopuszczał innej formy ich posiadania. Choć zdawało mi się, że widziałem osoby, które przykładały do czytników telefony i wchodziły. Głowy nie dam, bo powstało sporo zamieszania – ktoś pomylił bramę i chciał się cofnąć, inny rozdzielił się z żoną i dziećmi. Ale jeśli wzrok mnie nie mylił, to dobry znak na przyszłość.

Etap następny, prowiant. Punktów gastronomicznych nie szczędzono, więc gigantycznych kolejek także nie dostrzegałem. Kilka minut stania i można było składać zamówienie. Wcześniej zjedliśmy porządny obiad, przez co nie mieliśmy ochoty na zapiekankę czy hot-doga. Stanęło na małych chipsach i małej Pepsi. Dwa zestawy, łącznie za… 50 zł (ale w zestawie oszczędzałeś 2 zł!). Rozbój w biały dzień. W drodze wyjątku pozwoliłem się złupić, choć ta świadomość bolała. Niezmiennie boleję, jak w Polsce przepłaca się na napojach w barach czy restauracjach. Ceny posiłków rzadko wzbudzają zażenowanie. Jak dla mnie wiele słynnych paragonów grozy podbijają przede wszystkim absurdalne stawki za wodę, piwo czy inną oranżadę, a nie samo jedzenie.

Kiedy już odeszliśmy z najdroższymi chipsami i colą na świecie, szybko odnaleźliśmy swoje miejsca. Z turbulencjami i niepokojem, ale zdążyliśmy. 10 minut do meczu, my już spokojnie sobie siedzimy. Chociaż tyle.

Chociaż wuwuzeli nie było

Atmosfera. Spodziewałem się koncertu wuwuzeli, których nienawidzę. Już ze dwa przystanki przed stadionem roiło się od stoisk z biało-czerwonymi gadżetami, również z tymi dźwiękowymi narzędziami tortur. Najwidoczniej nie jestem sam i ludzie ich nie kupowali. Ktoś zawył piszczałką, jakieś dzieci miały grzechotki, ale wuwuzele – japa cicho. A w razie czego na pewno bym je usłyszał, bo przy braku skoordynowanego dopingu usłyszeć można wszystko.

Okej, znalazł jeden sektor na lewo od bramki Bartłomieja Drągowskiego, który był bardziej zorganizowany, z bębnami i tak dalej. Robili tam nawet „Poznań”.

Polska - Nowa Zelandia, młyn

Bywało, że ich doping udzielał się reszcie, ale trwało to przez kilkadziesiąt sekund. Później znów jeden wielki szmer, jak na dworcu czy w knajpie. Przerywnik stanowiły piski dzieci z rzędu wyżej i od czasu do czasu inicjatywne „Pooolska, Biało-Czerwoooni!” paru gości spod korony stadionu. Mimo kilku prób, nie udawało im się porwać większej grupy.

Na plus brak w najbliższym otoczeniu typowych Januszy-krzykaczy, jakichś mocno podchmielonych osobników i tym podobnych. Kulturka.

Pojawiła się też skromniutka grupka kibiców Nowej Zelandii. Mieli swoje flagi, ta z napisem „Kiwis can fly” idealnie oddawała status reprezentacji Nowej Zelandii w światowym futbolu. Kiwi to przecież ptaki nieloty, nie miałyby prawa wzbić się w powietrze. Ale te piłkarskie to zrobiły.

kibice Nowej Zelandii

Co z tym Jakubem Piotrowskim?

O samym meczu nie będę się rozpisywał, odczucia z trybun mniej więcej pokrywają się z odczuciami sprzed telewizora. Ci sami podobali się najbardziej i ci sami sprawiali najgorsze wrażenie. Oglądając na żywo Jakuba Piotrowskiego trudno było uwierzyć, że chodzi o gościa z Serie A. Ociężałe ruchy, gubienie się pod presją, nieumiejętność obrócenia się z piłką przy atakującym rywalu, proste błędy techniczne. No, lista zastrzeżeń była długa.

Niedługo po przerwie pomocnik Udinese dwa razy zagrał na jeden kontakt i przyspieszył akcje, ale nie poszedł za ciosem. Symptomatyczna była scenka, gdy nagle miał dużo miejsca na prawym skrzydle, żeby pociągnąć naszą kontrę. Nie wiedział jednak, jak się zachować, niczym ptaszek całe życie znający tylko wąską klatkę, który po wypuszczeniu na wolność nie może się odnaleźć z nadmiaru możliwości. Zdezorientowany Piotrowski zatrzymał się i wycofał piłkę, wywołując irytację wśród kibiców.

Luźny tramwaj

Po zakończeniu meczu odczekaliśmy parę minut, żeby się nie przepychać na schodach i ruszyliśmy do wyjścia. Kolejka na tramwaj była tak długa, że tłum wsiadał stopniowo do co chwila podjeżdżających składów. Na całej jej długości nad spokojem czuwali rozstawieni policjanci, którzy w razie czego odsuwali ludzi od torowiska. Zachowano pełną kontrolę.

Pierwsze tramwaje były nabite po sufit, do następnych wsiadało się już normalnie, jakby chodziło o zwykły kurs w zwykły dzień. W środku zostawało mnóstwo luzu, nikt się o nikogo nie ocierał, a nam nawet udało się spokojnie usiąść.

Tramwaje przed i po meczu kursowały z dużą intensywnością, a dla posiadaczy biletów przejazdy były darmowe. Bardzo dobra organizacja. Znacznie gorzej wypadły tu Koleje Śląskie. O opóźnieniu w pierwszą stronę już pisałem. Na powrót pociągiem z Katowic do Tychów nie było szans, ostatni odjeżdżał ok. 22:40. Pozostawał Uber z dworca, tu poszło sprawnie, w domu byliśmy tuż po północy.

Całą wyprawę zamknęliśmy w niemal równych pięciu stówkach. Droga zabawa, nie ma co gadać. Szczęście dziecka jest bezcenne, z tego punktu widzenia warto było. Gdybym jednak patrzył wyłącznie na chłodno, niemal na każdym kroku przepłacałem, otrzymując produkt nieadekwatny do ceny. Szczerze mówiąc, do powtórki zbytnio mi się nie spieszy i cieszę się, że jesteśmy o kolejny dzień bliżej do zakończenia przerwy reprezentacyjnej.

CZYTAJ WIĘCEJ O REPREZENTACJI POLSKI:

Fot. Newspix/własne