Czesi polegli na Wyspach Owczych (1:2) i mogą się szykować co najwyżej do baraży eliminacji mistrzostw świata. Serbii nawet w nich może zabraknąć, bo na własnym boisku dała się ograć Albanii (0:1). U siebie przegrała też Szwecja (0:1 z Kosowem) i z jednym punktem niezmiennie zajmuje ostatnie miejsce w grupie, która grupą śmierci nie jest (gra tam jeszcze Szwajcaria i Słowenia).
Czy z tego względu tym bardziej powinniśmy doceniać zwycięstwo Polski z Litwą (2:0)? I tak, i nie. Bo tak jak zasadne jest powiedzenie „nie śmiej się bratku z czyjegoś przypadku”, tak nie powinniśmy też podbudowywać siebie tym, że innym idzie gorzej.
Dalszy ciąg materiału pod wideo
Po niedzielnej porażce Finlandii z Holandią (0:4) praktycznie zakwalifikowaliśmy się do baraży, więc trzy ostatnie mecze w fazie grupowej eliminacji trzeba traktować jako szukanie odpowiedzi, czy w decydujących starciach o mundial mamy szanse. Taka gra wystarczyła na Litwę, ale czy wystarczyłaby na rywali, na których możemy trafić w finale baraży? Można mieć wątpliwości.
Ci piłkarze wyjechali z podniesionym czołem
Skoro w obu październikowych meczach nie straciliśmy gola, nie sposób nie docenić obrońców. Udany debiut w reprezentacji (Jan Ziółkowski), ugruntowanie swojej pozycji (Przemysław Wiśniewski) czy potwierdzenie formy z klubu (Jan Bednarek i Jakub Kiwior) — te aspekty mogą napawać optymizmem przed kolejnymi meczami.
Ktoś może stwierdzić, że Urban ma furę szczęścia, bo jego poprzednik nie mógł przecież liczyć na wystrzał formy naszego duetu z Porto (nie tylko dlatego, że Jan Bednarek i Jakub Kiwior wtedy tam jeszcze nie grali) czy Jakuba Kamińskiego. Przesunięcie go przez trenera 1. FC Koeln na pozycję podwieszonego napastnika spadło Urbanowi z nieba. Wcześniej nikt tego piłkarza nie rozpatrywał pod kątem gry w tym miejscu boiska.
Tyle że nie od dzisiaj wiadomo, że szczęściu trzeba pomóc. I że niejeden selekcjoner nie byłby w stanie odpowiednio wykorzystać dyspozycji piłkarzy, którzy są w formie.
Jakub Kiwior i Jan Bednarek (Foto: Grzegorz Wajda/REPORTER / Reporter)
Z podniesioną głową zgrupowanie opuszczał też Michał Skóraś. Piłkarz KAA Gent może w pełni kontuzjowanego Nicoli Zalewskiego nie zastąpił, ale dał sygnał Urbanowi, że jest alternatywą na tej pozycji.
Cieszy też fakt, że Piotr Zieliński jest w stanie być czołową postacią kadry, nawet jeśli w klubie za często nie gra (zaledwie 121 minut na 720 możliwych). Nie można też nie docenić odrodzenia się Sebastiana Szymańskiego (po nieszczególnym występie z Nową Zelandią) i Roberta Lewandowskiego (po słabej pierwszej połowie z Litwą).
Syreny alarmowe wyły na cały głos
Jednym z najbardziej palących problemów przed listopadowymi meczami będzie znalezienie zastępstwa dla Bartosza Slisza. Przemysław Wiśniewski też będzie pauzował za kartki, ale Jan Ziółkowski zdążył pokazać w debiucie z Nową Zelandią, że może stać się solidnym punktem reprezentacji.
Z pozycją defensywnego pomocnika jest jednak gorzej. Także dlatego, że Urban nie dał sobie szansy na poprawę. Już we wrześniu pachniało, że może być z tym problem. Dlatego też tuż po poprzednich powołaniach pojawiło się dużo głosów zdziwienia, że jedyną „szóstką” jest Bartosz Slisz, który był o jedną żółtą kartkę od zawieszenia.
Przez Rotterdam udało mu się przejść suchą stopą. W przeciwnym wypadku w kluczowym dla kadencji Urbana meczu — z Finlandią w Chorzowie — jako defensywny pomocnik wystąpiłby Jakub Piotrowski. Jak problematyczny byłby to wariant, niech świadczy fakt, jak piłkarz Udinese spisał się w towarzyskim meczu z Nową Zelandią w czwartek.
Bartosz Slisz (Foto: Piotr Kucza / FOTOPYK)
W Kownie Slisz kartki już się nie ustrzegł, co było niejako do przewidzenia. Przynajmniej pod względem statystycznym. Zanim Urban został selekcjonerem, piłkarz Atlanty United otrzymywał żółtą kartkę w reprezentacji Polski średnio co 184 minuty. Czyli raz na dwa pełne mecze.
Łącznie w 17 występach miał pięć napomnień. Biorąc pod uwagę wszystkich piłkarzy reprezentacji Polski w historii, którzy otrzymali co najmniej tyle żółtych kartek, tylko trzech potrzebowało na to mniejszej średniej liczby minut.
Sławomir Peszko był w ten sposób karany przez arbitra co 157 minut, Dariusz Adamczuk co 159, a Jacek Góralski co 177 minut. Nawet rekordzista w liczbie żółtych kartek w polskiej drużynie narodowej (Tomasz Hajto — 24 w 62 meczach) otrzymywał je co tyle samo minut co Slisz.
26-latek był więc pod tym względem tykającą bombą. W dwóch pierwszych spotkaniach pod wodzą Urbana indywidualnej kary się ustrzegł (rozegrał w nich 158 minut, trzeci przesiedział na ławce), więc prawo serii kazało zakładać, że dłużej bez żółtej kartki nie pociągnie.
I tak się zresztą stało. W Kownie rozegrał całe spotkanie, więc średnia minut na żółtą kartkę zwiększyła się w jego przypadku do 213, ale to marne pocieszenie w obliczu tego, że przeciwko Holandii go zabraknie.
Piłkarzy mogących go zastąpić w sumie nie brakuje. Taras Romanczuk i Damian Szymański to dwóch najbardziej oczywistych kandydatów. W dłuższej perspektywie może być to nawet zbawienne dla reprezentacji, bo Slisz nigdy najpewniejszym punktem Biało-Czerwonych nie był. Bardziej wygrywał rywalizację na tej pozycji, bo inni ją przegrywali.
Tak było w przypadku Piotrowskiego, który na udany mecz w reprezentacji czeka już półtora roku (od barażu z Walią w marcu 2024). Piłkarza Udinese trzeba uznać za jednego z największych przegranych październikowego zgrupowania. Slisza zresztą też. A to przecież para, na którą postawił Probierz w decydującym meczu Euro 2024, z Austrią (1:3).
Selekcja negatywna
W spotkaniu, które pozbawiło nas szans na wyjście z grupy, dość niespodziewanie od pierwszej minuty pojawił się też Krzysztof Piątek. On swoją szansę akurat wykorzystał (gol na 1:1), ale był to — jak na razie — jego łabędzi śpiew w reprezentacji Polski. Od tamtej pory gola w niej nie strzelił i październikowe zgrupowanie też opuszczał z nosem spuszczonym na kwintę.
Przeciwko Nowej Zelandii zagrał 90 minut, ale było to 90 minut nader bezproduktywnych. W systemie gry w jednym napastnikiem i dwoma podwieszonymi pod niego zawodnikami lub dwoma napastnikami, ale jednym rozbieganym (np. Robert Lewandowski plus Jakub Kamiński) Piątek może liczyć co najwyżej na wejścia z ławki. Powołania do Ad-Dauhy pewnie i tak będą przychodzić, bo Urban po prostu nie ma w kim wybierać, jeśli chodzi o napastników.
Robert Lewandowski i Krzysztof Piątek (Foto: Beata Zawadzka / East News)
Do grona przegranych nie można także nie zaliczyć Przemysława Frankowskiego. We wrześniu — tak jak Piątek i Piotrowski — murawy nie powąchał, więc towarzyska potyczka z Nową Zelandią miała być dla niego wielką szansą. Tymczasem nie dość, że był jednym z gorszych aktorów tego marnego widowiska, to na dodatek nie wyszedł na drugą połowę z powodu kontuzji i musiał przedwcześnie opuścić zgrupowanie.
Reprezentacyjna forma sprzed Euro zupełnie się ulotniła. Czy bezpowrotnie? Tego nie można być pewnym, natomiast nie da się ukryć, że wyżej w hierarchii na pozycji prawego wahadłowego jest i Matty Cash, i Paweł Wszołek. A Frankowski nie jest już młodym zdolnym, więc w dłuższej perspektywie bardziej będzie opłacało się selekcjonerowi postawić na młodszego o siedem lat Arkadiusza Pyrkę. Oczywiście o ile ten regularnie będzie grał w klubie.
W każdym razie nie da się ukryć, że żołnierze Probierza powoli składają już broń.