Puste, górnolotne hasła towarzyszące czysto performatywnej czynności, jaką jest tytułowy spacer ku śmierci, znając poglądy Stephena Kinga, traktować można jako jednoznaczną wypowiedź polityczną. A może nawet i trzeba, bo jego książka, jak i nakręcony na jej podstawie film, nie są przecież pozbawione zakodowanych znaczeń. Ale, bez obawy, to nie jest manifest, to nie jest demonstracyjna deklaracja, to artystyczna metafora. Uderza jednak mocno, bo propagandowe hasła wygłaszane przez apodyktycznego Majora z wojskowego dżipa jako żywo dałoby się dokleić do socialmediowych rolek i nawet nie drgnęłaby nam wtedy powieka. Tutaj szokują.
Bo wszystkie te miniaturowe wykłady o dumie, patriotyzmie, wytrwałości i męskości towarzyszą wydarzeniu skrajnie absurdalnemu. Przykrywają one tylko nieudolność i słabość państwa totalitarnego, zakładającego maskę łaskawego pana spełniającego marzenie zwycięzcy owego wyścigu. Maraton odbywający się na asfaltowej drodze bez mety to jedyna i ostatnia szansa dla tych, którzy do stracenia nie mają już nic, listek mający przykryć przewiny państwa, jakich to dopuszcza się przeciwko obywatelom.
„Wielki marsz”: kto wyczerpie żółte kartki, dostanie kulkę
Co roku kilkudziesięciu losowo wybranych, młodych mężczyzn rusza przed siebie po prowincjonalnej szosie, a marsz zakończy się tam, gdzie przedostatni z nich padnie ze zmęczenia. Rząd mówi o odwadze, o godności, o ambicji sięgnięcia po bogactwo obiecane zwycięzcy, podczas gdy cała ta impreza to jedynie dowód na bezsilność aparatu, na beznadzieję sytuacji społeczeństwa tkwiącego pod butem autorytarnej dyktatury.
Uczestnikom, zmuszonym do utrzymania konkretnego tempa marszu, towarzyszą wykrzykiwane przez żołnierzy ostrzeżenia; kto wyczerpie owe żółte kartki, dostanie kulkę. Maszerujący mają różne cele i motywacje, choć gros drepcze, bo musi, bo przycisnęło ich życie.
„Wielki marsz”: kadr z filmuMonolith Films / mat. prasowe
„Wielki marsz”: ich akt buntu
Ray Garraty idzie z pragnienia zemsty. Major zabił mu ojca-opozycjonistę i jego życzeniem, którego spełnienia wygrany może zażądać, jest śmierć tamtego. Chłopak praktycznie od pierwszego kroku łapie wspólny język z Peterem McVriesem i to ich relacja jest dla filmu centralna. Lawrence nie jest przy tym cynikiem, zawiązujące się na trasie koleżeńskie więzi i błyskawicznie cementowane przyjaźnie to nie gra pozorów. Młodzi mężczyźni, wbrew logice, bo przecież muszą zginąć, aby przeżył tylko jeden z nich, na szosie prowadzącej ku nicości być może po raz pierwszy spotykają się ze zrozumieniem, po raz pierwszy ktoś ich wysłuchuje, po raz pierwszy mogą wyszeptać bądź wykrzyczeć to, co ich boli, bez żadnych konsekwencji, bez oceniania. To także ich akt buntu.
W tym świecie jest nim bowiem coś tak prostego jak ludzki odruch. Koresponduje z tym znakomicie sama forma filmu, zaskakująco ascetycznego, gdzie jedyna scenografia to bezkresny pas asfaltu ciągnący się między polami. Kamera skupiona jest na twarzach, mikrofony rejestrują gęste dialogi. Retrospektywy są oszczędne i rzadkie, interakcje ze światem zewnętrznym, aż do finału, praktycznie żadne.
Powieść Kinga została tym samym wydestylowana do samiutkiej esencji, co, być może, jeszcze bardziej podkreśla jej dystopiczny charakter, a zarazem eksponuje zadziorność, jakby chciano powiedzieć, że mimo prób podzielenia nas, mimo ciągłego antagonizowania, szczucia i podkręcanej sztucznie wrogości, jesteśmy w tym razem. Jest to komunikat i ważny, i odważny, zwłaszcza dzisiaj. Po obu stronach globu. Nasz marsz już trwa.