Magda Bukowska: Widziałam część relacji z wyprawy na twoim profilu „Z głową w gwiazdach” i tak naprawdę mam ochotę po prostu powiedzieć: opowiadaj, jak było. Ale dla tych, którzy nie śledzili wyprawy, powiedz najpierw, gdzie dokładnie byłeś?
Karol Wójcicki: W Finlandii, dokładnie koło trójstyku granic Finlandii, Norwegii i Szwecji, 300 kilometrów za północnym kołem podbiegunowym, czyli już w Arktyce. To jest miejsce, gdzie żegnamy już wybujałą tajgę i przechodzimy w strefę takiej prawdziwej tundry z karłowatą roślinnością. Znam ten teren całkiem dobrze z zimowych wypraw, ale tym razem mogłem go odkrywać na nowo. Nie było jeszcze śniegu, więc mogłem dojechać w miejsca, które zimą są już często niedostępne.
Na tej wyprawie byłem sam, do tego samochodem z przyczepą wyprawową, byłem więc absolutnie samowystarczalny i nie miałem żadnych ograniczeń czy zobowiązań. Każdego dnia mogłem przenosić się w inne miejsce, szukając nie tylko najlepszych warunków do obserwacji zorzy, ale też najpiękniejszych scenerii do ich podziwiania.
Pokazał nagranie z zorzą. „Trzęsę się cały z wrażenia”
Zanim przejdziemy do polowania na zorzę, opowiedz jeszcze proszę o samej wyprawie. Bo tym razem to nie był turystyczny wypad samolotem.
Rzeczywiście nie. Planowałem tę samotną podróż od dawna, bo od 11 lat, kiedy jeżdżę w te rejony, niemal zawsze towarzyszą mi ludzie – albo ekipy, które zabieram, albo rodzina. Zwykle korzystamy też z najwygodniejszej opcji – trzy godziny lotu z Warszawy, a na miejscu wynajmujemy samochód, którym z bazy, gdzie mieszkamy, wyjeżdżamy w teren podziwiać spektakle na niebie.
Tę wyprawę od początku traktowałem jako taki projekt, dzięki któremu będę mógł jak najlepiej i w czasie rzeczywistym, zrobić transmisję i pokazać ludziom, co się dzieje na północnym niebie. I tu kluczowa była podróż własnym samochodem z przyczepą, którą specjalnie na ten wyjazd przerobiłem na centrum transmisyjne. Na dachu zainstalowałem zdalnie sterowaną platformę obrotową z trzema kamerami o jasnych obiektywach.
Wewnątrz, w miejscu, gdzie normalnie śpi druga osoba, zainstalowałem biurko z komputerem i małym studiem transmisyjnym. Ta przyczepa była więc dla mnie nie tylko domem, ale i miejscem pracy oraz kuchnią. Choć temat gotowania miałem mocno ułatwiony, dzięki firmie Lyofood, tej samej, która przygotowywała menu na misję dla Sławosza Uznańskiego-Wiśniewskiego. Uprzedzając pytanie, tak miałem też słynne kosmiczne pierogi (śmiech).
A wracając do samej wyprawy. Samochód dał mi komfort zabrania ze sobą w podróż całego sprzętu i absolutną wolność rozbijania obozu już na miejscu. Ale oczywiście sama podróż była bardziej wymagająca niż lot samolotem i zamiast trzech godzin, trwała trzy dni w każdą stronę.
[1/3] Samochód z przyczepą dał mi swobodę poruszania się po Arktyce i robienia transmisji Źródło zdjęć: Archiwum prywatne | Karol Wójcicki
Dobra, zostawmy już technikalia i przejdźmy do tej najbardziej magicznej części wyprawy – polowania na zorze. Choć z twoich relacji wynika, że właściwie nie trzeba było polować. Można z wyprzedzeniem przewidzieć, że akurat w tym okresie będą tak fantastyczne warunki, jakie ty miałeś?
Planowałem ten wyjazd wcześniej, więc nie mogłem przewidzieć pogody, ale dzięki ogromnej mobilności mogłem przemieszczać się każdego dnia setki kilometrów tam, gdzie było bezchmurne niebo. Teoretycznie termin nie był idealny, choćby ze względu na dużą jasność Księżyca, ale paradoksalnie ten Księżyc okazał się nie przeszkodą, a bonusem.
Także aktywności Słońca nie da się przewidzieć z większym wyprzedzeniem. A mi nie tylko udało się trafić na wysoką aktywność, ale też na zjawisko, którego przez ostatnie dwa-trzy lata (ze względu na maksimum aktywności słonecznej) prawie nie mieliśmy okazji doświadczać – dziury koronalne na Słońcu, które wywołują szybko omiatający Ziemię wiatr słoneczny. Ten wiatr powoduje, że nawet kilka razy w ciągu jednej nocy na niebie pojawiają się absolutne cuda.
Czytaj także: Rovaniemi wcale nie takie magiczne? Polki zdradzają, jak jest na miejscu
Podczas oglądania tych relacji wydawało się, że właściwie całe noce miałeś zorzę nad głową.
Tak, zorza była widoczna codziennie od zmierzchu do świtu, a w dodatku trzy-cztery razy każdej nocy dochodziło do silnych rozbłysków jej aktywności. Pomiędzy nimi nad horyzontem wisiał po prostu zielony pas. I nie mówię tego jako zblazowany wieloletnimi obserwacjami „łowca zórz”. Każdy, kto przyjeżdża ze mną na północ i ma okazję obejrzeć na niebie plątaninę wijących się w niesamowitym tempie zorzowych węży, które ciągle się zmieniają, tańczą, przeplatają, już po pierwszej nocy na takie statycznie zawieszone pasy kolorów zaczyna reagować tak jak ja.
Po prostu obu tych zjawisk nie można porównać. W Polsce, gdzie zorza generalnie jest rzadkością, a tego drugiego rodzaju zórz – tych tańczących, w ogóle nie mamy, cieszy nas każde takie zjawisko. W Arktyce perspektywa błyskawicznie się zmienia. Można to porównać do barwnej, egzotycznej papugi. Kiedy siedzi na drzewie, jest piękna, ale dopiero w locie, kiedy rozłoży skrzydła, możemy w pełni się nią zachwycić.
Piękna metafora. Ty takie rajskie ptaki w locie mogłeś podziwiać zwłaszcza ostatniej nocy. To był chyba taki wielki finał wyprawy, gdzie nie tylko Słońce dało popis, ale też Księżyc i ziemska przyroda.
To prawda, ostatnia noc była magiczna. Byłem w przepięknym miejscu, na kompletnym pustkowiu, nad samą wodą, w której jak w lustrze odbijało się wszystko to, co działo się na niebie. Zorze były fantastyczne, a Księżyc, o którym na początku wspominałem, że mógł być przeszkodą w obserwacji, okazał się taką wisienką na tym astronomicznym torcie. Tamtej nocy był już w ostatniej kwadrze, więc nie raził, tylko takim delikatnym, miękkim światłem lekko rozjaśniał przestrzeń.
[1/3] To była czysta magia. Plątanina tańczących, zorzowych węży Źródło zdjęć: Archiwum prywatne | Karol Wójcicki
Poza tym akurat miało miejsce dołowanie Księżyca – czyli taki moment, kiedy jest on w swoim najniższym położeniu, ale za kołem podbiegunowym nie chowa się za linią horyzontu, tylko cały czas jest widoczny. Tak jak Słońce podczas dnia polarnego, które obniża się, ale nigdy nie zachodzi. I to wszystko – ten Księżyc, gwiazdy i te wijące się zielone wstęgi zorzy miałem nie tylko na niebie, ale też w odbiciu na jeziorze.
To była prawdziwa magia i tych widoków na pewno długo nie zapomnę. Dodatkowo fantastyczne było to, że dzięki relacji, którą prowadziłem na żywo, ten wyjątkowy spektakl oglądało ze mną całkiem sporo ludzi, w tym mój tata. Był zachwycony, a ja szczęśliwy, że choć za pośrednictwem iPada może dzielić ze mną to doświadczenie.
Czytaj także: Kusi Polaków przyrodą i klimatem. Co oferuje Finlandia?
Rozumiem, że skoro po 11 latach regularnych obserwacji nieba mówisz o tym z takim zachwytem, to są to widoki, które nigdy się nie nudzą.
Nie. Nie da się tego z niczym porównać. Dlatego bardzo się cieszę, że coraz więcej osób realizuje swoje marzenia o doświadczeniu niesamowitości i jednocześnie łączy podróżowanie z nauką oraz poznawaniem nowych zjawisk. A tych, którzy jeszcze nie są przekonani czy warto, naprawdę zachęcam.
Kiedy kończy się jesień, nie myślmy tylko, jak uciec od tej naszej zimy do ciepłych krajów, ale spójrzmy w przeciwnym kierunku, na północ. Warto zobaczyć, jak piękny jest tam świat. Nie tylko nocą, gdy na niebie pojawia się zorza, ale też w dzień, kiedy Słońce nie wstaje, ale zza horyzontu oblewa świat takim różowopomarańczowym światłem. To jest czysta magia.