Jednym z najczęstszych nagłówków w niemieckich gazetach był niegdyś uspokajająco długi rzeczownik złożony: Koalitionsverhandlungen. Koalicja i negocjacje — na tych dwóch słowach opierała się powojenna niemiecka demokracja, gdy partie głównego nurtu spotykały się, aby zawrzeć umowy dotyczące zarządzania krajem i landami.
Żadna grupa ani jednostka nigdy więcej nie zbliżyłaby się do nieograniczonej władzy. Ta zasada miała zastosowanie nie tylko do tworzenia rządów, ale do każdego powziętego środka. Komitety miały analizować detale, gabinet miał spotykać się w celu omówienia ogólnego obrazu i wypracowania kompromisu, a następnie parlament miał wyrażać zgodę. Ponadto, jeśli politycy przekroczyli swoje uprawnienia, zawsze mogły ich powstrzymać sądy.
Ten system wielostopniowej kontroli i równowagi zapewniał pewność i stabilność od czasu ustanowienia Republiki Federalnej w 1949 r. Teraz to wszystko jest zagrożone.
Dlaczego niemiecki kanclerz nie może być jak amerykański prezydent
Dziś, w nowej erze, polityka deliberatywna jest uważana za antytezę tego, co potrzebne. To przewartościowanie dotyka wiele liberalnych demokracji w Europie, ale nikogo bardziej niż Republikę Federalną Niemiec, od dawna wychwalającą zalety kompromisu, które teraz są potępiane jako wady.
Niektórzy Niemcy, szczególnie na prawicy, nieprzychylnie porównują podejście swojego rządu do polityki wewnętrznej i zagranicznej z podejściem prezydenta USA Donalda Trumpa. Pytają, dlaczego kanclerz Friedrich Merz nie może być bardziej podobny do amerykańskiego przywódcy. Dlaczego nie może on taranem zdobyć tego, czego chce, a następnie pławić się w chwale, zamiast kłócić się ze swoimi koalicjantami o wszystko, od pomocy dla Ukrainy po zasiłki dla bezrobotnych.
Dalszy ciąg artykułu pod materiałem wideo
Nie tylko politycy narzekają na tę rzekomą słabość. Znaczna część niemieckich mediów codziennie zalewa się łzami z tego powodu, choć w przeszłości, wprost przeciwnie, z radością witała kompromis.
W rezultacie Merz znalazł się w najgorszym z obu światów. Niedawno zapytany przez jednego z czołowych niemieckich gospodarzy telewizyjnych o złagodzenie tak wielu obietnic wyborczych swojej partii, odpowiedział: — Nie jestem już przedstawicielem CDU. Jestem przedstawicielem rządu. A ten rząd jest koalicją dwóch partii.
To niestety już nie wystarcza. Zamiast tego, każdy musi walczyć o swoje w nowej formie publicznego sporu, który zakorzenił się podczas poprzedniej, trójpartyjnej koalicji. Jej członkowie spierali się o wszystko. Socjaldemokraci (SPD), wówczas największa partia, realizowali swój program opieki społecznej. Prorynkowi Wolni Demokraci (FDP), którzy ledwo dostali się do parlamentu, ciągnęli za sznurki w budżecie, a jedyną rzeczą, co do której mogli się zgodzić, była walka z agendą Zielonych.
Oglądanie tego było przygnębiające. Wszystko załamało się, gdy ówczesny kanclerz Olaf Scholz zwolnił swojego ministra finansów, lidera FDP Christiana Lindnera, z ostentacyjną zajadłością. Wszystkie trzy partie zostały następnie ukarane w lutowych wyborach, co zapoczątkowało nową erę pod batutą Merza. Jednak jeszcze przed objęciem urzędu Merz był podkopywany ze wszystkich stron — w tym we własnych szeregach.
Nieuniknione tarcia w koalicji
Gracze mogą być inni, ale walka pozostaje taka sama. Np. tuż przed lipcową przerwą parlamentarną kilku posłów CDU zasygnalizowało, że zagłosuje przeciwko sędzi nominowanej do Trybunału Konstytucyjnego. To bezprecedensowe złamanie protokołu zostało sprowokowane przez skrajną prawicę, przedstawiającą umiarkowanie liberalną kandydatkę jako niebezpieczną lewaczkę. Głosowanie zostało przełożone, a sędzia ostatecznie wycofała swoją kandydaturę.
W obliczu obaw, że Rubikon został przekroczony, obie partie rządzące obiecały zachowywać się i lepiej współpracować po wznowieniu obrad Bundestagu we wrześniu. Ale czy tak się stało? Tak i nie.
Lars Klingbeil, wicekanclerz Niemiec, minister finansów i współprzewodniczący SPD, rozmawia z Friedrichem Merzem w Bundestagu. Berlin, 24 września 2025 r.Michael Kappeler / DPA / PAP
W erze mediów społecznościowych, z ich naciskiem na zwięzłość i bombastyczność, niemieccy politycy muszą na nowo nauczyć się swojego rzemiosła. Wytrwałe i dyskretne uczestnictwo w komisjach nie jest już drogą do sukcesu. Dlatego też negocjacje — wymagające udziału co najmniej dwóch stron w celu zawarcia porozumienia — są nieuchronnie przedstawiane jako konflikt. I jest to zmiana, która ma miejsce w prawie wszystkich obszarach działalności rządu.
Np. zarówno CDU, jak i SPD już teraz zgadzają się na przywrócenie służby wojskowej w jakiejś formie, a szczegóły, o które się targują, to tylko szczegóły. Zasadnicze pytanie brzmi, co się stanie, jeśli wymagany próg nie zostanie osiągnięty poprzez dobrowolną rekrutację. Czy jest to forma loterii — absurdalna, ale rozważana — czy coś innego? A jednak dyskusje doprowadziły do publicznej kłótni między politykami wyższego szczebla.
Merz musi udowodnić, że kompromis to też wartość
Merz obiecał „jesień reform”, które są stopniowo wdrażane. Ale zamiast cieszyć się z osiągnięć, wszystkie strony publicznie narzekają, że nie dostały tego, czego chciały, i na to marnują cały tlen.
Cóż, taka jest polityka. Jednak należy również wziąć pod uwagę nadciągające widmo skrajnie prawicowej Alternatywy dla Niemiec (AfD). Partia ta wciąż utrzymuje się wysoko w sondażach, a w 2026 r. czekają ją wybory regionalne w pięciu landach, w tym w Saksonii-Anhalt na wschodzie kraju, gdzie według sondaży może nawet zdobyć większość. To byłaby sensacja.
A obietnice AfD, np. dotyczące ograniczenia imigracji, świadczą o bardziej ogólnym zjawisku, czyli uproszczeniu politycznych rozwiązań. To ponownie sprowadza nas do Trumpa. W ciągu niecałego roku prezydent USA zmienił zarówno amerykański, jak i globalny krajobraz, przekraczając normy konstytucyjne i społeczne.
Niemiecki system polityczny, który ma już prawie 80 lat, został zbudowany tak, aby zaponiec sprawowaniu władzy siłą. Ale jeśli tym samym rodzajem polityki, który wprowadził — polityką kompromisu — teraz gardzi tak wielu, to na Merzu i jego ministrach spoczywa obowiązek nie tylko realizacji programu, ale także wyraźnego pokazania, że żmudna polityka rozsądku jeszcze zupełnie nie przepadła.