Stephen Graham to aktor znany z ról w takich produkcjach jak „Irlandczyk”, „Boardwalk Empire”, „Przekręt”, „Punkt wrzenia”, a przede wszystkim „Dojrzewanie”. W filmie „Springsteen: Ocal mnie od nicości”, który właśnie trafił na ekrany polskich kin, gra ojca tytułowego bohatera.
Graham przyznaje, że nigdy nie był wielkim fanem Springsteena. W domu jego rodziców grały płyty Stevie Wondera, Jamesa Browna i Otisa Reddinga. – Amerykańskiego rocka nie słuchało się u nas w ogóle – mówi. – Ale dzięki temu filmowi po raz pierwszy usłyszałem „Nebraskę”. I dopiero wtedy zrozumiałem, ile prawdy i bólu jest w tej muzyce. Teraz słucham jej cały czas.
Podczas pracy na planie doszło do dramatycznych wydarzeń – reżyser Scott Cooper i kilku członków ekipy stracili domy w pożarach w Los Angeles.
– Ich rodziny były bezpieczne, ale stracili swoje domy. I wtedy na planie pojawiło się coś niezwykłego – ogromny szacunek, wspólna energia, świadomość, że wszyscy razem jesteśmy częścią czegoś większego. Wszyscy czuliśmy dumę i wdzięczność wobec Scotta [Coopera, reżyser filmu – red.] i członków ekipy, którzy – mimo tragedii – zostali z nami, żeby dokończyć ten film – wspomina Brytyjczyk. I dodaje: – To było jedno z najpiękniejszych doświadczeń aktorskich w całym moim życiu.
Wideo
„Springsteen: Ocal mnie od nicości”: Zwiastun
Rok 2025 jest dla Grahama wyjątkowy. Po sukcesie serialu „Dojrzewanie” z Jeremym Strongiem i roli w „Springsteen: Ocal mnie od nicości”, zagrał także w „Good Boy” – filmie polskiego reżysera Jana Komasy, który właśnie objeżdża festiwale. Był pokazywany m.in. na prestiżowym London Film Festival, gdzie zebrał świetne recenzje.
Ze Stephenem Grahamem rozmawia Artur Zaborski.
Artur Zaborski: Bruce często odnosi się w swoich piosenkach do skomplikowanej relacji z ojcem. Czy czerpał pan z jego tekstów, żeby lepiej zrozumieć swoją postać?
Stephen Graham: – Nie. Inspirację znalazłem w jego książce „Deliver Me From Nowhere”, której słuchałem w formie audiobooka – czytał ją sam Bruce. Dla mnie to było ogromne źródło wiedzy. I wspaniała okazja, żeby poznać Bruce’a i lepiej go zrozumieć. Odkryłem, że za każdym razem, gdy mówi o ojcu, zmienia ton głosu. Kiedy się spotkaliśmy i rozmawialiśmy o tym, nie miał pojęcia, że zmieniał ton głosu, a to właśnie był jego sposób reagowania na ojca. Mieliśmy naprawdę miłe rozmowy. Powiedział mi, że wiedział, że jego ojciec go kochał, ale nigdy nie czuł tej miłości, aż do tamtej chwili, którą widzowie zobaczą na samym końcu filmu.
Czy rozmawiał pan z Bruce’em Springsteenem już na wczesnym etapie przygotowań do roli, czy spotkaliście się dopiero później?
– Spotkałem go, gdy przyjechałem na plan zdjęciowy pierwszego dnia zdjęć. Nie mieliśmy jakichś bardzo głębokich rozmów o jego ojcu. Raczej przekazywał mi drobne, krótkie uwagi, które sobie zapamiętywałem. Ale tak naprawdę Bruce był obecny przy prawie każdej scenie, którą grałem. I to było naprawdę miłe uczucie – świadomość, że tam jest. Kilka osób mówiło mi: „Na pewno byłeś zdenerwowany, grając jego ojca, gdy on stał obok”. Ale wcale tak nie było. Jeśli już, to czułem się jak dziecko, które gra w piłkę nożne, a obok siebie ma doglądającego go z linii bocznej ojca. Był tam, patrzył, jego energia i obecność były wyczuwalne. I myślę, że to pomogło mi w grze.
Zdjęcie
Jeremy Allen White, Bruce Springsteen i Stephen Graham na pokazie filmu „Springsteen: Ocal mnie od nicości”
/Gareth Cattermole /Getty Images
Czy był pan fanem piosenek Bruce’a Springsteena, zanim dołączył do obsady projektu?
– Powiem prawdę: nie jestem wielkim fanem Bruce’a. Znałem jego muzykę i te największe hity, ale kiedy dorastałem, w moim domu słuchało się raczej Stevie Wondera, Jamesa Browna, Otisa Reddinga i tego typu artystów. Nie było tam amerykańskiego rocka ani folk rocka. Dorastałem w zupełnie innym domu, bo taka właśnie muzyka podobała się mojemu ojcu. A kiedy sam byłem już w wieku, żeby mieć swoje gusta, bardziej interesowałem się Grandmaster Flashem, A Tribe Called Quest czy Wu-Tang Clanem – to były nuty bardziej w moim stylu. Dlatego dla mnie praca nad tym filmem była ogromną przyjemnością, bo dzięki niej po raz pierwszy w życiu posłuchałem albumu „Nebraska”. I naprawdę potrafiłem go docenić i zrozumieć, ile wysiłku włożył Bruce w stworzenie tej płyty. Podszedłem więc do tego z zupełnie innej perspektywy. Teraz jestem wielkim fanem i słucham jego muzyki dużo częściej.
Z filmu dowiadujemy się, że Bruce miał problemy z zaakceptowaniem sławy. Czy po tylu latach kariery może się pan z tym w jakiś sposób utożsamić?
– Nie wiem., ale chyba nie. W moim przypadku to raczej 35 lat ciężkiej pracy, które niektórzy mogą postrzegać jako „sukces z dnia na dzień”. Ale ja wciąż będę chodził do Tesco na zakupy, wciąż będę robił te same rzeczy, co zawsze, nadal będę jeździł pociągiem. Myślę, że to też kwestia wieku i innej perspektywy. Mam 52 lata. Jestem, jak to mówię, „na drugiej dziewiątce” [w golfowej metaforze: w drugiej połowie życia – przyp. AZ]. Więc to już coś zupełnie innego. Ale potrafię sobie wyobrazić, jak to jest, gdy młody chłopak zostaje nagle wrzucony w świat sławy i uwagi opinii publicznej. To zupełnie co innego. Jak to mówią: „Niektórzy rodzą się wielcy, inni osiągają wielkość, a jeszcze innym wielkość zostaje narzucona”. I dokładnie to spotkało Bruce’a – wielkość została mu narzucona.
Czy Bruce przekazał panu jakieś uwagi na temat pańskiej roli, gdy zobaczył gotowy film?
– Powiedział kilka naprawdę pięknych rzeczy, co było dla mnie niezwykle poruszające. Robimy to, co robimy, bo to nasza pasja – to sztuka tworzenia. Ale gdy człowiek, którego ojca portretowałeś, mówi ci, że „wcieliłeś się w skórę tego człowieka” i dziękuje ci za to, że pozwoliłeś mu „zobaczyć go znowu”, to naprawdę gigantyczne przeżycie. Naprawdę tak było. I w tym właśnie tkwi piękno tego, co robimy. Słyszeć takie słowa od Bruce’a – do dziś nie mieści mi się w głowie, że one padły.
Bruce i Doug mają bardzo złożoną relację ojciec-syn. Widać między nimi wiele różnic – zwłaszcza w sposobie, w jaki komunikują się ze światem i sami ze sobą. Czy pańskim zdaniem w ogóle coś ich łączy?
– Łączy ich wiele. Ci dwaj mężczyźni w prawdziwym życiu dzielą przecież to samo DNA. A jeśli chodzi o mnie i Jeremy’ego, to też łączy nas podobna pasja do aktorstwa. Obaj jesteśmy ojcami. Mamy ze sobą naprawdę sporo wspólnego – również tę pewną prywatność, którą obaj pielęgnujemy. A jeśli chodzi o samych Bruce’a i Douga – obaj w pewnym momencie życia musieli zmierzyć się ze swoimi demonami. Na szczęście Bruce potrafił je przepracować i wyjść z tego. Potrafił wyciągnąć rękę do swojego ojca i w pewien sposób stać się dla niego przewodnikiem. I w tym sensie – powtarzam to często – Bruce przełamał pewien impas. Jego ojciec nie miał ojca. Nie miał wzorca. Nie miał też umiejętności ani narzędzi, żeby improwizować i nauczyć się w trakcie, jak być dobrym ojcem. Starał się, jak umiał. Ale mężczyźni tamtego pokolenia często myśleli, że wszystko, co trzeba zrobić, to pójść do pracy, przynieść pieniądze do domu i położyć jedzenie na stole. Wtedy to była norma. Tyle że czasy się zmieniły. Bruce potrafił przerwać ten impas, żeby być wspaniałym ojcem dla swoich dzieci. Wyniósł z tego wszystkiego lekcję.
Zdjęcie
Jeremy Allen White w filmie „Springsteen: Ocal mnie od nicości”
/Macall Polay/Associated Press/East News /East News
Czy była jakaś konkretna scena między panem a Jeremym, która szczególnie pana poruszyła podczas zdjęć i została z panem na dłużej po zakończeniu pracy?
– Tak, to była ostatnia scena, którą dzielimy w filmie. Ta, w której ojciec prosi syna, by usiadł mu na kolanach. Z wielu powodów była wyjątkowa – to był koniec filmu, a kręciliśmy go w porządku chronologicznym. Ale też dlatego, że to moment, w którym obaj bohaterowie docierają do końca swojej wspólnej drogi – Bruce wchodzi do tego pokoju już z pełnym zrozumieniem i świadomością tego, przez co przeszedł jego ojciec. Pojawia się w nim empatia. Ale w tym samym czasie wydarzyło się coś jeszcze: nasz reżyser, Scott Cooper, dzień wcześniej stracił dom w pożarach w Palisades. To samo dotyczyło naszego operatora zdjęć i kilku innych członków ekipy. Ich rodziny były bezpieczne, ale stracili swoje domy. I wtedy na planie pojawiło się coś niezwykłego – ogromny szacunek, wspólna energia, świadomość, że wszyscy razem jesteśmy częścią czegoś większego. Wszyscy czuliśmy dumę i wdzięczność wobec Scotta i członków ekipy, którzy – mimo tragedii – zostali z nami, żeby dokończyć ten film. Panowała tam pewna powaga, gęstość emocji. W tym pokoju naprawdę czuło się coś niezwykłego, jakąś alchemię. Była to energia niemal namacalna, prawdziwa. Scott przygotował to wszystko z wielką prostotą i pięknem. Na planie było bardzo cicho. Scott tylko powiedział nam, gdzie będą kamery, i dodał: „Po prostu bądźcie. Róbcie swoje. Niech to będzie takie, jakie ma być.” I szczerze mówiąc, to było jedno z najpiękniejszych doświadczeń aktorskich w całym moim życiu.
Miał pan niesamowity rok – ten film, „Good Boy” w reżyserii Jana Komasy, który teraz jeździ po festiwalach, a także hitowy serial „Dojrzewanie”, który przyniósł panu ogromne uznanie. Jak sobie pan w ogóle układa w głowie to, co wydarzyło się w tym roku? Gra pan już od dawna, ale ten rok naprawdę był dla pana przełomowy.
– Tak, to prawda. Człowiek po prostu robi swoje, krok po kroku, dzień po dniu. Pracuje, stara się, robi to z właściwych powodów. Nigdy nie miałem wielkich oczekiwań, to po prostu nie w moim stylu. Ale kiedy praca, którą wykonujesz razem z innymi, zostaje doceniona, to naprawdę jest to piękne. To zaszczyt być częścią takich projektów. I szczerze mówiąc, staram się po prostu przyjmować to wszystko, co się dzieje, z pokorą i spokojem. Jak tylko wracam do domu, od razu mam listę rzeczy do zrobienia – wracam do normalnego życia. Ląduję, kładę walizkę, idę spać, a rano słyszę: „No dobrze, tam na zewnątrz jest kupa gratów, które trzeba wywieźć na wysypisko”. Wracam do rzeczywistości od razu. Jestem twardo stąpający po ziemi, naprawdę. Wsiadam do samochodu, zabieram psy na spacer, idę na zakupy – robię te wszystkie codzienne rzeczy, które składają się na moje życie. Moja praca to zawód, ale to też powołanie. Jak mawiała moja mama: „Jeśli znajdziesz coś, co kochasz, nie przepracujesz ani jednego dnia w życiu”. Ja się z tym zgadzam.
Wideo
16. Festiwal Kamera Akcja. Michał Kwieciński: „Nie byłoby filmów ‘Filip’ i ‘Chopin, Chopin!’ bez Eryka Kulma”
INTERIA.PL