W czasach swojej kariery Ryszard Bosek uchodził za jednego z najlepszych przyjmujących świata. Jako członek legendarnej drużyny Huberta Wagnera sięgnął po mistrzostwo świata w 1974 roku i mistrzostwo olimpijskie w 1976 roku.

75-letni legendarny siatkarz w ostatnich latach pokonał trzy choroby nowotworowe i wyniszczające leczenie na oddziałach onkologicznych. Specjalnie dla WP SportoweFakty zgodził się opowiedzieć, jak to doświadczenie zmieniło jego życie.

– Jasne, że możemy porozmawiać, ale nie wiem, czy pan mnie zrozumie. Ostatnio zacząłem mocno seplenić – wita nas przez telefon Ryszard Bosek.

ZOBACZ WIDEO: Polska mistrzyni przeżyła koszmar. „Mój mąż wtedy pierwszy raz zemdlał”

Mateusz Puka, WP SportoweFakty: Co się stało?

Ryszard Bosek, mistrz świata z 1974 roku i mistrz olimpijski 1976 roku w siatkówce, były selekcjoner reprezentacji Polski: Podczas drugiej operacji i wycinania raka ślinianek lekarze działali tuż przy nerwach i niestety musieli mi coś naruszyć. Po lewej stronie twarzy te nerwy działają gorzej niż po prawej. Mam także gorsze czucie w ustach.

Może pan powiedzieć, że mimo wszystko wygrał pan walkę z rakiem?

Wygrywam tę walkę, gdy co pół roku chodzę na skanowanie całego ciała w poszukiwaniu komórek nowotworowych. Lekarze poddają mnie wielu badaniom i sprawdzają, czy pojawiły się przerzuty. Na szczęście do tej pory po takich wizytach mieli dla mnie dobre wiadomości.

Boi się pan tych wizyt?

Nie. Miałem już kilka nowotworów i podchodzę do tego inaczej. Mam 75 lat i wychodzę z założenia, że pożyję tak długo, jak się da. Cieszę się, że teraz jestem pod opieką lekarzy. Naprawdę byłem już pogodzony z losem.

Było aż tak źle?

Do momentu wykrycia pierwszego nowotworu w szpitalu bywałem tylko podczas kontroli lekarskich po drobnych kontuzjach. Nagle trafiłem na oddział onkologiczny. Po jednej stronie korytarza był mój oddział, a po drugiej oddział onkologii paliatywnej. Spędziłem tam cztery miesiące. Widziałem, jak ludzie słabli z dnia na dzień aż wreszcie trafiali na oddział po drugiej stronie korytarza. Stamtąd praktycznie nikt nie wychodził żywy. Miałem świadomość, że jeśli ktoś wpadnie na pomysł, by mnie tam wysłać, to będzie oznaczało, że to koniec nadziei.

Co pan zapamiętał ze szpitala?
Pierwszy pobyt. Był traumatyczny. Wszystko było dla mnie nowe. Sam mierzyłem się z tragedią, a jednocześnie z bliska obserwowałem tragedie innych osób. Widziałem, jak kolejni nowi pacjenci godzą się z chorobą i popadają w totalny marazm. W ciągu kilku dni – z pozoru zdrowych ludzi – stawali się wrakami. To nie choroba tak postępowała, to po prostu oni się poddawali i momentalnie ulatywało z nich życie. Ja byłem wśród tych, którzy nie godzili się z tym i chcieli walczyć. Najbardziej brutalne sceny były zupełnie niepozorne.

To znaczy?

Zdarzało mi się spacerować po tym szpitalu i wtedy widziałem zupełnie beztroską zabawę dzieci. Oczywiście wszystkie były zupełnie łyse i wyniszczone leczeniem onkologicznym. W ich zachowaniu wciąż widać było jednak dziecięcy błysk. Niektóre nawet wciąż biegały i uśmiechały się od ucha do ucha. Być może większość z nich była zupełnie nieświadoma, dlaczego są w szpitalu. To były sceny, które rozrywały serce i nie zapomnę ich nigdy. Gdy je widziałem i z nimi rozmawiałem, to mówiłem sobie w duchu, że skoro one nie tracą nadziei, to ja też nie mam prawa.

Te doświadczenie mocno pana zmieniły?

Aby przetrwać, musiałem całkowicie zmienić myślenie. Stałem się zimny. Może dziwnie to zabrzmi, ale dzisiaj śmierć przyjmuję zupełnie na chłodno. Takie informacje praktycznie od razu wyrzucam z głowy. Ktoś powie, że stałem się obojętny, ale tak przystosowałem się do tego, co mnie otacza.

Kilka lat temu na nowotwór zmarł pana przyjaciel z reprezentacji, Tomasz Wójtowicz. Jego śmierć też pana nie uderzyła?

Współczułem rodzinie i było mi smutno, bo to był mój przyjaciel. Wraz z odłożeniem telefonu zapomniałem o tym. Nie zrozumie mnie chyba nikt, kto nie przeszedł tego co ja. W sumie może tylko przypadek zdecydował, że wciąż żyję, a my możemy rozmawiać.

Przypadek?

Ostatni nowotwór przypadkowo zauważyła moja partnerka. W okolicach żuchwy pojawił się niewielki guzek. Chodziłem do lekarzy, ale oni bagatelizowali sprawę. Trwało to ponad rok. Przy okazji kontroli zatok pokazałem to innemu specjaliście. Popatrzył, pomacał, a po chwili mówi: „Ma pan złośliwego raka”. Praktycznie od razu zrobiono biopsję, a po trzech godzinach potwierdzono diagnozę.

Co pan wtedy zrobił?

Gdy znajomi się dowiedzieli, natychmiast rozdzwoniły się telefony z propozycjami terapii w różnych krajach. Jeden z lekarzy polecał mi klinikę w Gliwicach. Pojechałem tam i wprost opowiedziałem o swoich wątpliwościach i różnych propozycjach. Reakcja lekarzy mnie zszokowała.

Co powiedzieli?

Wysłuchali mnie i powiedzieli: „Tylko niech pan nie przyjeżdża do nas za dwa miesiące, bo to będzie kłopot”. Po chwili wystawili mnie za drzwi. Miałem kilka minut na podjęcie decyzji. Spytałem ich jeszcze, czym ich metoda różni się od tej proponowanej przez Szwajcarów. Usłyszałem, że jedyna różnica to 100 tysięcy euro, które musiałbym zapłacić w Szwajcarii.

Zdecydował się pan?

Wybrałem Polskę i nie żałuję. Do dziś wspominam ten szpital i cudowny personel. Oni pomogli mi w najtrudniejszych chwilach w życiu.

Sporo pan już tego doświadczył.

Zaczęło się od raka węzłów chłonnych, potem był rak prostaty, a niedawno rak ślinianek. Przez ten czas nauczyłem się walczyć z każdą chorobą. Mam taki charakter, że w życiu zawsze podejmuję rękawicę. Nie rozczulam się nad sobą i nie wmawiam sobie, że mam pecha. W sumie to mam w życiu duże szczęście.

Dlaczego?

Miałem wspaniałą karierę siatkarską, spełniłem mnóstwo marzeń, a przede wszystkim do dziś mam wielu przyjaciół. Nie zamieniłbym się z nikim innym.

Jak sobie pan to wytłumaczył?
Gdybym nie znalazł na to sposobu, to zakładam, że wylądowałbym w szpitalu dla psychicznie chorych. Nie da się ciągle żyć ze strachem przed śmiercią. Na pewno nie na oddziale onkologicznym. Trzeba to przepracować w głowie i spróbować żyć normalnie. Każdy człowiek boi się choroby i cierpienia. Tłumaczę jednak wszystkim, że dzisiaj medycyna jest na takim poziomie, że wiele chorób udaje się wyleczyć.

Nie wierzę, że diagnoza o nowotworze nie podłamała pana.

Oczywiście, że tak było. Niemal codziennie śniło mi się, że umieram. Byłem zdruzgotany. Po dwóch miesiącach uświadomiłem sobie, że dłużej się tak nie da żyć. Zacząłem pracować nad sobą. Zmieniłem myślenie i dzisiaj nie pamiętam, kiedy miałem poszczególne operacje. Po prostu wymazałem to z pamięci. W innym przypadku nie miałbym życia.

Jaki był najgorszy moment?

Aby zwalczyć nowotwór, przeszedłem radioterapię i chemioterapię. Po naświetlaniach byłem upieczony jak kurczak. Miałem spaloną skórę na szyi i twarzy do tego stopnia, że przez kilka tygodni musiałem być dokarmiany dożylnie. Zresztą na języku i w gardle pojawiły się bąble. Mordowaliśmy nowotwór, ale jednocześnie mordowaliśmy część mojego ciała. Przez kilka miesięcy nie byłem w stanie niczego przełknąć.

Chwilę później przeszedł pan zawał.

Po operacji wszczepienia by-passów byłem spięty 40 klamrami. Każdy ruch sprawiał ból. W takich chwilach pomaga jedynie myśl o tym, że to chwilowy stan, a ból niedługo przejdzie.

Bardzo brakowało panu możliwości normalnego jedzenia?

Nawet po wyjściu ze szpitala miałem bardzo ubogą dietę. Pamiętam, jak pojechałem na turniej siatkarski do Gliwic i wspólnie z kilkoma zawodnikami poszliśmy do restauracji. Oni zamówili sobie pyszne dania, a ja musiałem wtedy jeść podane na zimno lane kluski. Co więcej, kucharz zrobił je za duże i nie mogłem ich przełknąć. To nie było największym problemem. Po prostu niesamowicie zazdrościłem zawodnikom, że mogą jeść normalne dania. Do dzisiaj pamiętam, co mieli na talerzu.

Pamięta pan swój pierwszy normalny posiłek?

Przez wiele tygodni chodziłem do szpitalnego bufetu i oglądałem przez szybę przygotowane potrawy. W pamięci najbardziej utkwiły mi kanapki ze śledzeniem. Marzyłem, by dojść do momentu, w którym będę mógł zamówić je wszystkie i samodzielnie zjeść.

Zrealizował pan to marzenie?

Oczywiście. To był sygnał, że zdrowieję. Psychika ma w takich momentach kluczowe znaczenie. Wiele rzeczy udało mi się wymazać z pamięci, ale smaku kanapek i pierwszej zupy jarzynowej nie zapomnę nigdy. Nie zrozumie tego nikt, kto wcześniej nie głodował.

Jak te doświadczenia zmieniły pana życie?

Od kilku lat przyjąłem zasadę, że niczego nie planuję. Nie myślę, co zrobię za rok lub dwa. Cieszę się każdym dniem i przyjmuje to, co daje mi życie. Jeżdżę na wakacje, korzystam z życia, bo wiem, że w każdej chwili to się może skończyć. Potrafię docenić każdy słoneczny dzień.

Co z pana formą?

Staram się utrzymywać dobrą kondycję. Nie jestem chory, a uważam się za wyleczonego. Biegać i skakać nie mogę, ale praktycznie codziennie spaceruję, gram w tenisa, jeżdżę na nartach. Choroba utrudniła mi przełykanie pokarmów, ale to tak naprawdę jedyna rzecz.

Dlaczego wciąż pan pracuje? Przecież wielu na pana miejscu skupiłoby się już tylko na relaksie.

Gdy zachorowałem na raka, sprzedałem udziały mojemu wspólnikowi. Dzisiaj jednak wciąż mu pomagam w prowadzeniu agencji marketingowej. Jasne, że mógłbym sobie odpuścić, ale uważam, że każdy człowiek musi mieć powód, by rano wstać i działać. Choroba nauczyła mnie, że najgorsze myśli przychodzą, gdy rano piję herbatę i tak naprawdę nie ma dobrego powodu, by wyjść z łóżka, czy z domu. Nie chcę dopuścić do tego stanu.

Rozmawiał Mateusz Puka, dziennikarz WP SportoweFakty