27 października amerykańskie pociski zatopiły cztery łodzie na wodach Pacyfiku. Ich załogę mieli stanowić przemytnicy narkotyków, szmuglujący zakazane substancje do Stanów Zjednoczonych. Sekretarz wojny Pete Hegseth ogłosił, że 14 osób zginęło. Jedna ocalała i została przejęta przez meksykańskie służby. Był to jak dotąd najbardziej krwawy atak amerykańskich sił zbrojnych na domniemanych przemytników narkotyków. W sumie przeprowadzono już 14 takich operacji, pozbawiając życia przynajmniej 61 osób.
Działania wymierzone w przemytników, przede wszystkim pochodzących z Wenezueli, trwają już od prawie dwóch miesięcy, ale amerykańskie władze wciąż nie przedstawiły dowodów, że ofiary rzeczywiście zajmowały się przemytem. Do opinii publicznej docierają jedynie niewyraźne nagrania płonących łodzi, które władze w Waszyngtonie publikują, by pochwalić się sukcesem. Pentagon podkreśla, że te ataki opierają się na informacjach dostarczanych przez amerykański wywiad.
To jednak nie wszystko. Działania wymierzone w łodzie domniemanych przemytników stanowią element większej operacji, mającej wywrzeć presję na rządzący Wenezuelą reżim Nicolasa Maduro. Amerykanie uznają, że sam dyktator jest bezpośrednio zaangażowany w działalność narkotykowych karteli.
W sierpniu prokurator generalna Pam Bondi podniosła do 50 milionów dolarów nagrodę za wskazówki umożliwiające jego aresztowanie. W Waszyngtonie można usłyszeć, że celem tych wszystkich działań jest zmiana władzy w Wenezueli. Prezydent Trump otwarcie przyznał, że autoryzował tajne operacje CIA w tym kraju.
Wenezuela-USA. Będzie interwencja zbrojna?
Do tego wciąż istnieje niesprecyzowana groźba amerykańskiej interwencji w samej Wenezueli. Oficjalnie nikt nie odpowiada na pytanie, czy w ogóle są takie plany. Jednak w sąsiedztwie Wenezueli znajduje się przynajmniej 10 tysięcy amerykańskich żołnierzy. Na Portoryko stacjonują samoloty szpiegowskie, myśliwce i drony Reaper. Niedawno Amerykanie skierowali też w tamten rejon swój największy lotniskowiec, USS Gerald Ford. Bombowce B-1 i B-52 dokonały przelotów w niewielkiej odległości od granic Wenezueli.
Sam Donald Trump zapowiedział kilka dni temu, że Stany Zjednoczone mogą wkrótce rozszerzyć swoje działania przeciwko „narkoterrorystom” o cele w samej Wenezueli.
Wenezuelski dyktator poważnie obawia się amerykańskiego ataku. Jeszcze w sierpniu zarządził mobilizację obywatelskich milicji – ogłaszając, że jej liczebność sięgnie 4,5 miliona. W październiku pojawiły się doniesienia, że wenezuelskie siły zbrojne są w stanie gotowości, a cywile ćwiczą zachowanie w trakcie walki.
Ostatnio w Wenezueli wylądował też wojskowy samolot transportowy Ił-76 należący do Aviacon Zitotrans, prywatnych linii lotniczych z siedzibą w Jekaterynburgu. Spółka znajduje się na amerykańskich listach sankcyjnych ze względu na swoje powiązania z Grupą Wagnera.
Pojawia się zatem pytanie: czy wbrew narracji o prezydencie, który kończy wojny, a nie zaczyna – Trump planuje kolejną amerykańską operację militarną? Co więcej, czy ta operacja ma mieć cel, którego Amerykanie (a zwłaszcza ruch MAGA) obiecywali sobie już nigdy nie stawiać – zmianę reżimu w innym państwie?
Donald Trump chce obalić socjalizm?
„Wczoraj przyszedł tu diabeł i do dziś czuć siarkę przy tym stole, przed którym teraz stoję” mówił w 2006 roku przed Zgromadzeniem Ogólnym ONZ Hugo Chavez. Ówczesny prezydent Wenezueli odnosił się do wcześniejszego wystąpienia George’a W. Busha. Chavez wystąpił jako krytyk tego, co nazywał dominacją „amerykańskiego imperium”.
Socjalistyczne rządy w Wenezueli nie miały dobrej prasy w USA, ale w tamtym czasie opierały się na silnym poparciu społecznym. Korzystając z wysokich cen ropy, której jego kraj ma pod dostatkiem, Chavez wprowadzał kolejne programy socjalne, mające poprawić byt najbiedniejszych obywateli.
Jego następca, Nicolas Maduro, nie miał już tak łatwej drogi. Nieco ponad rok po śmierci Chaveza w marcu 2013 roku ceny ropy zaczęły spadać, a Wenezuela pogrążyła się w kolejnych, nawarstwiających się problemach: inflacji (która w najgorszym momencie 2019 roku sięgnęła ponad 300 tysięcy proc.), przerwami w dostawach prądu, brakiem leków, rozprzestrzenianiem się chorób, głodem, rosnącą przestępczością.
W środku tego kryzysu odbyły się wybory prezydenckie, a Maduro ogłosił swoje przytłaczające zwycięstwo. Jednak opozycja uznała wybory za sfałszowane i w związku z tym – nieważne. Kontrolowane przez nią zgromadzenie narodowe nie uznało wyboru Maduro i ogłosiło, że do czasu nowych wyborów funkcję prezydenta będzie sprawował jego przewodniczący – Juan Guaido. Poparły go Stany Zjednoczone, Kanada, czy państwa Unii Europejskiej. Już wówczas Donald Trump rozważał interwencję zbrojną w Wenezueli, co relacjonował później jego były doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego, John Bolton.
Kolejne wybory prezydenckie odbyły się w lipcu zeszłego roku. Oficjalne rezultaty dały skromne, choć wyraźne zwycięstwo Maduro. Jednak z obliczeń prowadzonych przez opozycję (która twierdzi, że dotarła do ponad 80 proc. protokołów wyborczych), zdecydowane zwycięstwo przypadło jej kandydatowi, Edmundo Gonzalezowi. Maduro według opozycji miał zdobyć ledwie 30 proc. poparcia. W wyborach nie mogła wziąć udziału wcześniejsza zwyciężczyni opozycyjnych prawyborów, María Corina Machado, późniejsza noblistka.
Z perspektywy Stanów Zjednoczonych niestabilna sytuacja w Wenezueli ma zły wpływ na cały region. Do USA trafiają stąd narkotyki i nielegalni imigranci, a inni socjalistyczni politycy w Ameryce Łacińskiej orientują się na Caracas, które z kolei blisko współpracuje z Pekinem czy Moskwą.
Pierwsze tygodnie drugiej kadencji Trumpa nie zwiastowały burzy. Pojawiły się napięcia w związku z imigrantami, których nowy prezydent chciał deportować, ale i tu szybko znalazło się rozwiązanie.
Caracas odwiedził specjalny wysłannik Trumpa, Richard Grenell, był uścisk dłoni z samym Maduro, a w efekcie sześciu obywateli USA zostało uwolnionych z wenezuelskich więzień. Wenezuela zobowiązała się do przyjmowania deportowanych, a nawet zadeklarowała wysłanie samolotów, które mogłyby ich sprowadzić do ojczyzny. Pojawił się ostrożny optymizm – może relacje z Trumpem uda się ułożyć lepiej niż w pierwszej kadencji?
Ale ten pozytywny nastrój trwał może trzy tygodnie. Pod koniec lutego Trump ogłosił, że USA cofają licencję wydaną przez poprzednią administrację spółce Chveron na wydobycie wenezuelskiej ropy. Partnerstwo z Chevronem było dla Wenezueli niezwykle ważne w obliczu problemów ich państwowej spółki PDVSA. W ostatnich latach Chevron odpowiadał za mniej więcej jedną czwartą wydobycia ropy w tym kraju, pomagając złagodzić trudną sytuację budżetową Wenezueli.
W marcu Trump ogłosił dodatkowe cła na kraje importujące wenezuelską ropę. Ostatecznie jednak wynegocjowano nowe porozumienie, mniej korzystne dla Wenezuelczyków, ale pozwalające Chevronowi na dalszą eksplorację złóż. Waszyngton wystraszył się, że wycofanie się amerykańskiego giganta otworzy lukę, z której chętnie skorzystają Chińczycy. Jednak w innych obszarach kampania presji na Wenezuelę tylko nabrała tempa.
Jest kilka hipotez wyjaśniających coraz bardziej radykalne kroki USA wobec Wenezueli. Pierwsza koncentruje się na wojnie z narkotykami. Już pierwszego dnia urzędowania prezydent Trump podpisał rozporządzenie klasyfikujące wybrane kartele narkotykowe (w tym wenezuelski Tren de Aragua) jako organizacje terrorystyczne – co ma daleko idące konsekwencje: terrorystów trzeba zneutralizować, zanim wyrządzą szkodę. Na przykład zatapiając ich łodzie.
Ta operacja na morzu Karaibskim i Pacyfiku ma zresztą charakter pokazowy. Tak jak w przypadku swojej polityki deportacyjnej administracja Trumpa robiła wiele, by zasiać strach wśród nielegalnych imigrantów (budując tymczasowe więzienie na bagnach pośród krokodyli, wysyłając więźniów do Salwadoru, czy aresztując ludzi na ulicach największych miast), tak i tutaj celem zatapiania łodzi domniemanych przemytników może być po prostu sianie grozy. Kartele narkotykowe będą musiały wziąć pod uwagę o wiele większe ryzyko towarzyszące ich działalności.
Jednak koncentracja amerykańskich wojsk w regionie dalece przekracza poza środki niezbędne do walki z przemytnikami – do atakowania motorówek nie potrzeba lotniskowca. Sugestie Trumpa dotyczące operacji lądowej w Wenezueli również wskazują na coś więcej niż tylko politykę antynarkotykową.
Szczególnie ciekawą postacią w tym kontekście wydaje się Marco Rubio. Sekretarz stanu i tymczasowy doradca prezydenta do spraw bezpieczeństwa z początku był uważany za kogoś, kto szybko zostanie zdymisjonowany. Swoimi poglądami nie do końca pasował do samego prezydenta, a wyborcy spod znaku MAGA patrzyli na niego nieufnie. Ale Rubio stopniowo budował swoją pozycję w otoczeniu Trumpa, dbając również o dobre relacje z lokatorem Białego Domu. To zaowocowało jego rosnącym wpływem na politykę zagraniczną USA, co jest szczególnie widoczne w przypadku Wenezueli.
Rubio, syn kubańskich imigrantów, od dawna wypowiada się przeciwko socjalistycznemu reżimowi Maduro.
Niedawno nawet określił ten reżim zorganizowaną grupą przestępczą i stwierdził, że należy zastosować wobec niego takie same narzędzia jakie stosuje się przeciwko gangom. To on miał uznać, że zatrzymywanie przemytników i przechwytywanie ich towaru jest niewystarczającą taktyką. Współtworzył bardziej agresywne podejście, które obserwujemy obecnie. To właśnie Rubio może kierować administrację w kierunku bardziej ambitnej operacji, mającej na celu zmianę władzy w Caracas.
Przedstawiciele administracji, nawet nieoficjalnie, nie potwierdzają jednak, że taki jest cel. Być może Donaldowi Trumpowi wcale nie chodzi o rozwiązanie wenezuelskiego problemu, a o sam proces. Prezydent podejmuje działania na różnych polach, by rozszerzyć swoje prerogatywy, osłabić rolę Kongresu czy niezależnych agencji, a władzę wykonawczą skoncentrować w Białym Domu.
Działania wobec przemytników mogą więc być poligonem doświadczalnym. Tak jak wysyłając Gwardię Narodową na ulice amerykańskich miast, prezydent sprawdza, jak daleko może się posunąć w stosowaniu sił zbrojnych w kraju, tak zatapiając łodzie i grożąc atakami na lądzie testuje, jak daleko pozwoli mu się posunąć Kongres, który w amerykańskim systemie decyduje o wypowiedzeniu wojny.
Przy okazji Trump pokazuje też nowe oblicze USA: państwa bardziej skoncentrowanego na bezpieczeństwie własnego regionu. Jednocześnie, to oblicze Stanów Zjednoczonych, które region doskonale zna: państwa skłonnego interweniować na terytorium sąsiadów w imię własnych interesów.
Magdalena Biejat w „Graffiti”: Trzeba podnieść podatkiPolsat NewsPolsat News
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd? Napisz do nas
