Jest jednak jedno „ale”, które wiele tłumaczy. WTA Finals to turniej ze wszech miar specyficzny. Pięć meczów, z czego trzy w fazie grupowej. Taki układ w tenisie, gdzie przegrany zwykle odpada, nie jest standardem. Jeśli tenisistka dwa mecze wygra wysoko, ten trzeci nie ma już większego znaczenia z punktu widzenia sportowego. Wciąż jest wart 355 tys. dolarów i 200 punktów rankingowych, ale nie decyduje o losach w turnieju. Odwracając sytuację, pierwsza przegrana również niczego nie przekreśla.
Dalszy ciąg materiału pod wideo
Wydawało się, że większe emocje przyniesie mecz Aryny Sabalenki z Jasmine Paolini w niedzielne popołudnie, ale tu również przyszło rozczarowanie. Dewastująca siła Białorusinki wzięła górę, a choć nie dokonywała cudów, to Włoszka w kluczowych momentach często bezradnie odprowadzała wzrokiem piłki mijające ją z ogromną prędkością. Efekt? 6:3, 6:1 i 70 minut.
To, niestety, częsty obraz w finałach sezonu. Zawodniczki, które do ostatniej chwili walczyły o awans, przyjeżdżają do Rijadu już na oparach.
Kilka słów warto poświęcić samej Sabalence, która imponuje dziś samoświadomością. W piątek podczas spotkania z dziennikarzami tenisistka kończąca drugi rok z rzędu na pierwszym miejscu w rankingu WTA powiedziała wprost, że jeszcze kilka lat temu taki poziom regularności byłby dla niej nieosiągalny. Zdradziła wówczas, jakie nastawienie przyniosło największą zmianę w jej wynikach.
— Jestem zbyt długo w tourze, żeby przejmować się przegranymi turniejami. Po nich zawsze są następne — stwierdziła.
I właśnie to podejście wydaje się kluczem do przemiany Sabalenki. Kiedyś każdy kolejny mecz był dla niej walką „o życie”. Dziś nie jest i dzięki temu gra z większym luzem, częściej wygrywa i lepiej znosi presję.
W niedzielę znów widzieliśmy tę „nową” Sabalenkę, którą tuż po meczu kibice na stojąco nagrodzili brawami.
Kibice na stojąco oklasują Arynę Sabalenkę po meczu z Jasmine Paolini. (Foto: Maciej Trąbski / archiwum własne)
Podczas pierwszego meczu w Rijadzie w oczy rzucało się zaskakująco wysoki poziom gry Sabalenki. Po dłuższej przerwie z reguły potrzebowała jednego czy dwóch meczów, by rozruszać się i wrzucić wyższy bieg. To zawsze była okazja dla jej rywalek, by sprawić niespodziankę. Tym razem od początku pokazuje się z bardzo mocnej strony. I to w każdym elemencie gry.
Wracając do rywalizacji grupowej, to nie mam najmniejszych wątpliwości, że w kolejnych dniach przyniesie jeszcze sporo emocji. Sabalenka ma przed sobą mecze z Jessicą Pegulą (bilans 8–3 dla Aryny) i Coco Gauff (bilans 5–6). Wydaje się, że to właśnie spotkanie Gauff z Pegulą ułoży rywalizację w tej grupie i da odpowiedź, czy którakolwiek z Amerykanek jest w stanie zatrzymać liderkę rankingu WTA.
Dla Sabalenki triumf w Rijadzie ma jeszcze jeden wymiar. Musi nieustannie oglądać się za siebie. Bo choć nie mówi o tym głośno, doskonale wie, że za jej plecami w rankingu czai się Iga Świątek. Chociaż w tym roku sytuacja na światowej liście już się nie zmieni, to zwycięstwo w Rijadzie da jej spory komfort na pierwszą część kolejnego sezonu. Może więc upiec dwie pieczenie na jednym ogniu.