„Brednie u Rymanowskiego” — brzmi tytuł materiału okładkowego tygodnika „Newsweek”, który poddaje faktcheckingowi działania jednego z najbardziej rozpoznawalnych rodzimych dziennikarzy, z długim dorobkiem i nie byle jaką listą nagród.

W przeszłości przez lata związany z TVN, a dziś z Polsatem, Bogdan Rymanowski do swojego programu w serwisie YouTube zaprasza osoby z „niepopularnymi opiniami”. Przy czym „niepopularność” oznacza w tym przypadku niezgodność z faktami, naukowymi czy historycznymi, a nieraz także jawne łamanie prawa.

Gdy słychać kolejne alarmy, teoretycznie w interesie Rymanowskiego, warto powiedzieć wprost, czego naprawdę dotyczy ta sprawa. Bo jej clou bynajmniej nie stanowi tak zwany światopogląd, ani tym bardziej medialna konkurencja.

Od sprzecznych z nauką teorii o żywieniu prof. Grażyny Cichosz odcina się Uniwersytet Warmińsko-Mazurski. Jej wypowiedzi z programu Rymanowskiego uczelnia nazywa „prywatną opinią byłej pracownicy”. Z kolei Rada Doskonałości Naukowej informuje o rozpowszechnianiu fałszywych tez, niezgodnych z aktualnym stanem wiedzy i nauki”.

Ale niektórym na nic specjalistyczna wiedza środowiska naukowego, gdy w grę wchodzą interesy. A to one są właśnie załatwiane w ramach akcji, do której politykom przydaje się znany dziennikarz.

Próbujący wszelkimi sposobami podbijać sondażowe słupki politycy PiS i Konfederacji, wraz z bezkrytycznie powtarzającymi ich przekazy co niektórymi prywatnymi mediami, w sensacyjnych tonach czynią z Rymanowskiego rzekomą ofiarę ograniczania wolności.

Nie, nie chodzi o wolność, którą tylko pozornie broniące Rymanowskiego środowiska polityczne w praktyce pogardzają, czego dają nam liczne dowody.

Dalszy ciąg artykułu pod materiałem wideo

Wystarczy spojrzeć na sferę kultury, gdzie PiS z Konfederacją i organizacjami narodowymi, próbują ograniczać artystyczną wolność wypowiedzi pod pretekstem obrazy ich katolickich czy patriotycznych uczuć (przykład Teatr Studio ze spektaklem o kryzysie na granicy białoruskiej; Teatr Powszechny z przedstawieniem o pedofilii w Kościele, czy Teatr Słowackiego z inscenizacją Mickiewicza o rosnącej ksenofobii).

Można też przypomnieć o szkołach, gdzie uderzający dziś pięścią w stół obrońcy osobliwie pojmowanej wolności, przy niebagatelnym wsparciu Kościoła, ograniczyli naukę nowego przedmiotu o zdrowiu. Albo o Stanach Zjednoczonych, w których niezmiennie hołubiony przez polską prawicę Donald Trump próbuje odbierać medialną przestrzeń tym, którzy, jak komik Jimmy Kimmel, mają czelność z republikańskiego prezydenta zażartować.

Politycy, ci w poselskich albo europoselskich ławach, jak i tacy, którzy ciągle mają nadzieje na publiczne urzędy, wykorzystują sprawę Rymanowskiego. Ich celem jest oswajanie w przestrzeni publicznej każdego poglądu, by niepostrzeżenie móc bezkarnie zacząć nazywać go faktem.

Jednak Rymanowski, mimo publicystycznego doświadczenia, zastawionej na niego politycznej pułapki zdaje się nie widzieć. W odpowiedzi na kontrowersje przerzuca odpowiedzialność za weryfikację prezentowanych przez siebie treści, dziennikarski obowiązek, na swoją widownię. A jego definicja medialnej wolności zakłada przyzwolenie na bezgraniczne relatywizowanie rzeczywistości.

Tymczasem relatywizacja sprawia, że łamiący prawo przemocowymi zachowaniami Grzegorz Braun, również zapraszany w ostatnich tygodniach przed kamery Rymanowskiego, podważa ludobójstwo w Auschwitz i dla grupy swoich wyznawców czyni je kwestią polemiki.

To również relatywizacja nauki, historii i praw człowieka, medialnej i politycznej odpowiedzialności, a więc podstaw demokracji, sprawia, że ręce zaciera białoruski czy rosyjski reżim. Ponieważ relatywizacja to drugie imię propagandy.

Prawda zostaje niebezpiecznie odesłana do lamusa. Bogdan Rymanowski, windujący własne i polityków słupki popularności, oraz jego goście, przyciągający uwagę za wszelką cenę, pozwalają prawdę sobie wymyślić.