Mikołaj Marczyk w tym sezonie został rajdowym mistrzem Europy, Tymoteusz Abramowski zdobył tytuł mistrzowski na Starym Kontynencie w klasie ERC3, a Kajetan Kajetanowicz od lat należy do najlepszych kierowców Rally2 w mistrzostwach świata WRC. Nie zmienia to faktu, że dyscyplina w Polsce przeżywa poważny kryzys. Organizowanych jest coraz mniej imprez, do których zgłasza się mniejsza liczba załóg.

Problemem są przede wszystkim koszty. Obecnie koszt rajdówki klasy Rally2, najwyższej dopuszczonej do rywalizacji w Polsce, to wydatek rzędu co najmniej 1,5 mln zł za sezon. W górę poszły też koszty organizacji rajdów. W przyszłym roku w krajowych mistrzostwach najprawdopodobniej zabraknie rundy szutrowej, bo coraz trudniej znaleźć odcinki z luźną nawierzchnią. Dodatkowo koszt organizacji rajdów szutrowych jest wyższy, bo wiąże się m.in. z późniejszą odbudową dróg.

ZOBACZ WIDEO: „Bez złota nie będzie ładnie”. Co przyniesie współpraca Rusko z Protasiewiczem?

Ten sport umiera w Polsce. „Nie potrafimy naszego produktu sprzedać”

Świadom problemu jest Polski Związek Motorowy, który powołał grupę roboczą mającą na celu opracowanie i wdrożenie zmian mających wyznaczyć kierunek rozwoju dyscypliny w naszym kraju. Jedną z osób zaangażowanych w jej pracę jest Grzegorz Grzyb. – Jesteśmy narodem, który uwielbia marudzić i narzekać. Patrząc na rajdy w Czechach, na Słowacji, na Węgrzech czy w Rumunii, to wszędzie widoczny jest regres – mówi nam Grzyb, trzykrotny rajdowy mistrz Polski i prezes Związku Okręgowego PZM Wrocław.

Nasz rozmówca podkreśla, że rundy tworzące Rajdowe Samochodowe Mistrzostwa Polski stoją na bardzo wysokim poziomie organizacyjnym i stanowią wyzwanie dla kierowców. Mimo to na trasy odcinków specjalnych nie garną takie tłumy, jak chociażby w latach 90. i na początku 2000. – Mamy naprawdę bardzo trudne odcinki specjalne, urozmaicone, fantastycznie zorganizowane logistycznie i świetnie zabezpieczone – podkreśla.

Grzyb ma świadomość, że przez lata środowisko rajdowe zaniedbało wiele kwestii. – Jest szereg rzeczy, które nie funkcjonują. Chodzi o reklamę, promocję, marketing i sprzedaż wizerunku Rajdowych Samochodowych Mistrzostw Polski. Nie funkcjonuje też komunikacja PZM z zawodnikami. Poziom RSMP jest wysoki, ale maleje liczba aut w stawce. Po drodze gdzieś zgubiliśmy wątek rajdów okręgowych, amatorskich, czyli mniejszych imprez dla mniej doświadczonych kierowców. Zgłasza się do nich coraz mniej zawodników – przyznaje były mistrz Polski.

– Mieliśmy po 100 do 140 aut na rajdzie okręgowym, a ostatnio ta liczba spadła do 30. Jeden czynnik to ekonomia, a drugi to jakiś błąd, który gdzieś został popełniony. Staramy się to naprawić i ponownie wrócić do dialogu z zawodnikami. Jestem zarówno kierowcą, jak i działaczem PZM, więc wiem, ile pracy i wysiłku kosztuje organizacja rajdu – dodaje Grzyb.

Złote czasy minęły

Obecna sytuacja rajdów może dziwić, biorąc pod uwagę, że jeszcze w 1997 roku Krzysztof Hołowczyc zostawał mistrzem Europy i plasował się wysoko w rankingu „Przeglądu Sportowego” na najlepszego sportowca w Polsce.

– Oglądałem skoki narciarskie przed erą Małysza. Przyszły sukcesy Adama i wszyscy nagle znali się na dyscyplinie, z czego ona czerpie do teraz. My w rajdach zaprzepaściliśmy ten złoty okres. Przecież Krzysztof Hołowczyc należał do najpopularniejszych sportowców w Polsce. Ludzie we władzach PZM myśleli wtedy, że już zawsze będzie tak pięknie – bije się w pierś Grzyb.

Nasz rozmówca zwraca też uwagę, że gdy Rajd Polski w Mikołajkach trafił do kalendarza mistrzostw świata WRC, to na Mazury przyjechało tyle kibiców, że z małego miasta wyjeżdżało się kilka godzin. Takie same obrazki można było zobaczyć w tym roku, gdy w pobliżu Kłodzka zorganizowano Polski Rajd Legend z dawnymi gwiazdami w obsadzie. Do rajdówek wsiedli m.in. były mistrz świata Marcus Groenholm oraz byli mistrzowie kraju – Leszek Kuzaj i Tomasz Czopik.

– Kibice potrzebują igrzysk. Coś, co jest średnio sprzedane, ich nie interesuje. Nie potrafimy naszego produktu, jakim chociażby jest Mikołaj Marczyk – najlepszy kierowca Europy, sprzedać – przyznaje Grzyb.

Na efekty trzeba poczekać lata

Grupa robocza stworzona przez PZM ma za sobą pierwsze spotkania. Grzyb ma świadomość, że m.in. wyjście do młodych kibiców czy wypromowanie polskich rajdów w mediach społecznościowych, nie wydarzy się z dnia na dzień. – Transformacja musi potrwać minimum trzy lata – mówi.

W tym roku w środowisku rajdowym zrobiło się głośno m.in. z powodu nowych przepisów, jakie opracowało Ministerstwo Infrastruktury. Wprowadziły one chociażby pojęcie samochodu sportowego. Jego właściciel musi liczyć się z wyższym OC oraz specjalnymi badaniami kontrolnymi. Aby legalnie poruszać się rajdówką, należy też posiadać licencję PZM.

Grzyb ma świadomość, że nowe przepisy utrudniły życie rajdowcom, ale podkreśla, że były konieczne. – Trzeba było taką decyzję podjąć, bo tak naprawdę rajdy działały w szarej strefie. Samochody biorące udział w zawodach w Polsce przechodziły nielegalnie przeglądy, były nielegalnie rejestrowane i zwykły policjant mógł je zatrzymać, co tak naprawdę kompletnie zdezorganizowałoby każdą imprezę, a np. runda mistrzostw Europy kosztuje 2 mln euro – wylicza trzykrotny mistrz Polski.

49-latek przyznaje też, że można było spróbować mocniej negocjować w Ministerstwie Infrastruktury, aby przepisy dotyczące rajdówek były bardziej życiowe, na czym zyskaliby kierowcy.

– Być może to jest nasza słabość, że nie potrafiliśmy w ministerstwie wywalczyć takich regulacji, aby były one w 100 proc. takie, jakich byśmy chcieli. W resorcie nie znają się na specyfice rajdów, co jest zrozumiałe. Część osób bardzo dotknęły te zmiany np. że rajdówką nie można wyjechać poza trasę, nie można podjechać do warsztatu czy po prostu na kołach przyjechać na zawody. Jednak na obronę „drugiej strony” dodam, że owe przepisy w praktycznie takiej samej formie funkcjonują w wielu krajach, jak chociażby Czechy, Słowacja, Węgry, Francja, Szwecja, Finlandia, Estonia – podsumowuje Grzyb.

Łukasz Kuczera, dziennikarz WP SportoweFakty