– Zbliżanie się zbyt mocno do zawodnika na poziomie prywatnym może prowadzić do utraty obiektywizmu. Jak miałbym w sposób urealniony motywować sportowca, jeśli spędzam z nim wakacje czy idę razem do fryzjera? – pyta Jakub B. Bączek. Jest trenerem mentalnym, który współpracował z gwiazdami polskiego sportu, m.in. Bartoszem Kurkiem i Robertem Lewandowskim. W dużej rozmowie z Weszło Bączek tłumaczy, co jest dla niego nietypowe w relacji Igi Świątek z jej psychologiem, wspomina genezę współpracy i rozmowy z Lewandowskim, mówi, dlaczego Michał Kubiak był nieszablonowym klientem, a także opisuje przemianę skoczka narciarskiego Aleksandra Zniszczoła.
Jakub Radomski: Co pomyślałeś, gdy zobaczyłeś wymianę zdań Igi Świątek z dziennikarzem podczas US Open? To było po porażce z Amandą Anisimową w ćwierćfinale. Dziennikarz spytał, czy Polka potrzebuje przerwy mentalnej po intensywnym sezonie. Świątek najpierw zapytała, dlaczego tak stwierdził, a później odbiła piłeczkę, pytając, czy on sam potrzebuje przerwy psychicznej. Ludzie byli skrajnie podzieleni w odbiorze tej sytuacji.
Jakub B. Bączek, trener mentalny, pracujący m.in. z czołowymi sportowcami: Zacznę od tego, że to pytanie było nieeleganckie, bo dotyka bardzo intymnej sfery życia człowieka. Pytamy o to młodą kobietę, która jest w trudnym momencie życiowym, bo jedzie na turniej jako faworytka, już na tych kortach zwyciężała, a tutaj dostaje pytanie, które może wytrącać z równowagi. Nie chcę oceniać, czy reakcja Igi była dobra czy zła, ale wydawała mi się adekwatna do sytuacji. Jako trener mentalny, ale też kibic uszanowałbym taką odpowiedź. Pamiętajmy, pod jak wielką presją jest ta młoda kobieta.
Powiedziałeś kiedyś, że sportowiec zdecydowanie nie powinien kolegować się ze swoim psychologiem czy trenerem mentalnym.
Są różne modele takiej współpracy: sportowcy mogą dobierać sobie różnych specjalistów do teamu, ale moje subiektywne zdanie, oparte na wieloletnim doświadczeniu, jest takie, że zbliżanie się zbyt mocno do zawodnika na poziomie prywatnym może prowadzić do utraty obiektywizmu. Jak miałbym w sposób urealniony motywować zawodnika, jeśli spędzam z nim wakacje czy idę razem do fryzjera?
Iga Świątek podczas US Open
Kiedy skoczek narciarski, Aleksander Zniszczoł, zaprosił cię na wesele…
Zakończyłem z nim współpracę. Zrobiłem to już nawet trochę wcześniej. Gdy dzisiaj do siebie dzwonimy, rozmawiamy jak koledzy. Olek nawet czasami komunikuje mi wprost, że chce właśnie tak pogadać, a nie jak z trenerem mentalnym.
Wróćmy do tego o czym mówiłeś. Gdy pisałem z kolegą duży tekst na temat Darii Abramowicz, w którym chcieliśmy podejść do jej postaci jak najrzetelniej, wielu sportowców z różnych dyscyplin bardzo ją chwaliło. Wiem też, że Daria pomogła odnieść sukcesy Aleksandrze Mirosław i Ewie Pajor. Mówimy więc o psychologu, który na pewno jest skuteczny. Ale od osoby będącej blisko niej i Igi usłyszeliśmy zdanie: „Świątek dzisiaj w zasadzie nie istnieje bez Abramowicz i to jest pewien problem”.
Nie wymieniłeś szeregu innych współprac. Było ich dużo więcej, ale jednak nie ulega wątpliwości, że jej współpraca z Ewą i Olą jest zupełnie inna, niż z Igą. Te dwie pierwsze wyglądają na szablonowe i zgodne z szeroko rozumianym etycznym podejściem psychologa do klienta.
A współpraca z Igą?
Jest zdecydowanie inna. Według mnie praca trenera mentalnego jest skuteczna i etyczna, kiedy się klienta usamodzielnia. Ona w ogóle powinna od samego początku do tego dążyć. W 2014 roku pracowałem z kadrą Stephane’a Antigi przed mistrzostwami świata siatkarzy i podczas turnieju w Polsce. Byłem z zawodnikami w Spale i chciałem zrobić wszystko, żeby gracz, który wychodzi na mecz, im bliżej półfinału i finału, stawał się totalnie samodzielny. A później mógł już sam korzystać z wyuczonych kompetencji w swoim życiu, także pozasportowym. Jeśli jest inaczej, pojawia się pewne ryzyko, że zawodniczka w niektórych sytuacjach prywatnych, na przykład społecznych, może być bezradna i rozglądać się za swoją psycholożką. Trudno taką sytuację określić jako w pełni zdrową. Relacja Świątek z Darią Abramowicz jest dla mnie specyficzna.
W psychoterapii jest też takie zjawisko jak przeniesienie. Przekładając to na sport, chodzi o to, że zawodnik może dostrzegać w swoim cierpliwym, zainteresowanym i uważnym psychologu pewną swoją tęsknotę. Nancy McWilliams pisze np. o przeniesieniu na tle erotycznym. Ono następuje, kiedy zawodnik wyobraża sobie, że fajnie by mieć takiego partnera, albo chociaż przyjaciółkę, czy mamę, bo ta osoba mnie słucha, jest uważna i skupia się cierpliwie tylko na mnie. A kiedy postrzega się taką osobę, zazwyczaj nieświadomie, jako intymnego partnera, a nie psychologa, etyczne byłoby zareagowanie i zablokowanie takiego zjawiska przez samego psychologa, mimo że może być ono kuszące, bo psycholog pozyskuje uwielbienie klienta. To mówi nauka i pewne zasady, których powinniśmy się wszyscy w tym zawodzie trzymać.
Iga Świątek i Daria Abramowicz
Podczas US Open była jeszcze konferencja, na której polski dziennikarz, Tomasz Moczerniuk, spytał Igę, czy chciałaby sobie wpleść koraliki we włosy. Światek zareagowała nerwowo, dziennikarz wyszedł. Podczas kolejnego spotkania z tenisistką przeprosił ją publicznie, by później zapytać, w kontekście specyficznego spotkania z Anną Kalinską, o brak płynności w meczu. To też nie spodobało się Idze.
Takie pytania mogą dotykać zawodniczkę. Pamiętam Naomi Osakę, która kiedyś powiedziała, że samo pojawianie się przed dziennikarzami wywołuje u niej lęk i ona nie będzie już przychodziła na konferencje prasowe. Świat zmierza w stronę tabloidyzacji i przyspieszania. Mamy fast foody, szybkie samoloty, randki, szybki seks, social media, dlatego pokusą dla dziennikarza jest pytanie w którym szuka clickbaitu. I rozumiem, że pokusą dla zawodniczki jest zareagowanie na takie pytanie dość ostro. Obie strony mają tutaj swoje racje, choć na tego dziennikarza spadł w mojej ocenie zbyt duży hejt.
Pracowałaś z Urszulą Radwańską, prawda?
Również.
Jak dużym problemem mentalnym jest samotność na korcie?
Tenis pod tym względem nie jest jedyny. W skokach narciarskich też lecisz sam.
Tak, ale trwa to sześć sekund.
To prawda, mecz na korcie może się ciągnąć przez dwie godziny lub więcej. Natomiast kiedy Robert Lewandowski idzie wykonać rzut karny, może czuć osamotnienie. Podobnie jak wtedy, gdy Iga Świątek ma break-point w bardzo ważnym gemie. Trening mentalny powinien prowadzić do tego, że sportowiec potrafi radzić sobie z tym sam, ale to nie jest takie proste. W tenisie problem samotności widać dobrze, gdy patrzy się na komunikację zawodniczki ze swoim sztabem szkoleniowym. Świątek pod koniec meczu potrafiła zacząć płakać. Czasami osamotnienie narasta do takiego problemu psychicznego, że czujesz, że bez swojego teamu nie masz pełnej mocy sprawczej.
Tu jest jeszcze inny kontekst: sportowcy spędzają tyle czasu poza domem, że ciężko im podtrzymywać bliskie relacje: czy to te intymne, czy przyjaźnie. Nie jest im łatwo mieć zdrowe i satysfakcjonujące życie seksualne. Pojawia się tęsknota albo poczucie odkorzenienia od relacji, w których dorastałeś.
Jakie masz dziś pierwsze skojarzenie z Robertem Lewandowskim?
Legenda. Pamiętam swoje pierwsze zagraniczne podróże. Gdy mówiłem: „I am from Poland”, słyszałem: „Poland! Jean Paul the Second!”. A dziś, gdziekolwiek się nie udam i tłumaczę, skąd jestem, ludzie odpowiadają: „Lewandowski!” i najczęściej dodają ten właśnie wyraz: „legenda”.
A drugie skojarzenie?
Chyba te blond włosy ostatnio (śmiech).
Jak zaczęła się wasza współpraca?
Dzwoni mój telefon, widzę jakiś niemiecki numer. I słyszę: „Cześć, tu Robert Lewandowski”. Jeden z najdziwniejszych telefonów w życiu. Na początku pomyślałem, że może wkręca mnie jakiś znajomy. Druga myśl: „W czym ja mogę pomóc Robertowi Lewandowskiemu?”. Znałem się z Anią, ona dała mu zapewne numer. Okazało się jednak, że są tematy, w których mogę być mu pomocny, więc moja pewność siebie trochę wzrosła. To był czas pandemii. Robertowi chodziło głównie o to, żeby poradzić sobie z grą przed pustymi trybunami. Nasz pierwszy case to był pusty stadion, na który miał się udać i zaprezentować jak najlepiej. Robert miał w głowie, że będzie cicho, zero wrzasków, że to będzie dla niego nowe i dziwne. Czuł, że musi to jakoś przerobić.
Jak to przerobiliście?
Treningiem wyobrażeniowym. To bardzo rozsądna metoda. Mogę chyba zdradzić, że po prostu rozgrywaliśmy kawałki tego meczu przy pustym stadionie. Jeżeli najpierw przerobisz to, jakby już było rzeczywistością, to nawet gdy podczas samego meczu spotkasz się z czymś stresogennym, będziesz do tego lepiej przygotowany mentalnie.
Robert Lewandowski w barwach Bayernu Monachium
O Robercie panuje od lat opinia, że to typ człowieka, który skupia się na detalach i szuka swojej potencjalnej przewagi w każdym elemencie. Potwierdzasz?
Zdecydowanie. Robert Lewandowski mógłby być twarzą teorii agregacji zysków marginalnych. To człowiek, który wierzy, że uzyska przewagę, gdy będzie wyszukiwał pola do choćby minimalnych progresów. To jest u Roberta trochę na granicy sportowej obsesji, zwłaszcza w dietetyce. Zobacz, jak wygląda jego brzuch. A potem spójrz na jego PESEL.
Czego ty mogłeś się od niego nauczyć?
Ja się momentami zastanawiałem, w którą stronę powinna iść faktura (śmiech). Kiedyś rozmawialiśmy na wideo na WhatsAppie i go zapytałem: „Co by się musiało stać, żebyś strzelił dwa gole w kolejnym meczu?” Potrzebowałem tego do jakiejś statystyki. Lewandowski odpowiedział od razu: „Czemu tylko dwa?”. Pomyślałem sobie od razu: „To jest mistrzowski mental!”. Ten gość po prostu chce robić rzeczy, które są nie do zrobienia, jak strzelenie pięciu goli w dziewięć minut.
Pewnie śledziłeś uważnie tę całą historię z Michałem Probierzem, odebraniem Robertowi opaski i rezygnacją selekcjonera. Nie masz trochę wrażenia, że największym jej przegranym był oczywiście Probierz, ale w pewnym sensie przegrali obaj?
A kto powiedział, że z geniuszami lekko się żyje? Skrajnym przykładem jest Michael Jordan. Wybitny w swoim fachu, ale dziecka czy pieska to byś mu na weekend nie podrzucił. To kwestia dużej pewności siebie. Nie jest jednak rolą piłkarza zwalnianie trenera czy nawet dążenie do tego pośrednio. Na pewno i wizerunkowo, i w szatni, Robert mógł trochę stracić. To działanie na zasadzie „ryzyk fizyk”. Ale pamiętam też podobny przykład ze świata siatkówki – kiedy Małgorzata Glinka pokłóciła się z ówczesnym selekcjonerem, Andrzejem Niemczykiem, zrobiła dużą awanturę w związku i ostatecznie to on pożegnał się ze stanowiskiem. W prasie szła narracja, że Gosia Glinka zwalnia trenera.
Ta historia od razu mi się przypomniała, gdy zaczęła się saga z Probierzem i Lewandowskim. Jedno jest pewne – może coś takiego zrobić tylko legenda. Nie doprowadzi do tego trzecioklasowy zawodnik, którego nazwiska nie pamiętamy po kilku latach. Jeśli Lewandowski tak działał, coś faktycznie musiało uwierać go w myśli szkoleniowej albo mało eleganckiej komunikacji byłego już selekcjonera. W przypadku Glinki takim czynnikiem była choroba alkoholowa Niemczyka.
Dlaczego uważasz, że Piotr Zieliński mógł poczuć ulgę, że jednak nie będzie na stałe kapitanem?
Bo każdy większy przywilej to również presja. Nigdy nie pracowałem z Piotrkiem, mówię to z perspektywy pracy z innymi znanymi piłkarzami. Dla Zielińskiego to mogła być niewygodna pozycja. Wszystkie oczy byłyby skierowane na niego, w dodatku w nie do końca zdrowy sposób. Piotrek pozbył się gorącego kartofla.
Patrząc na to z zewnątrz i mając też jakieś informacje ze środka, jak nazwałbyś to, czego już na początku pracy dokonał Jan Urban?
Oczyszczenie. Katharsis. Takie na zasadzie: „Wyplujmy to z siebie, idźmy dalej, mamy robotę do zrobienia”. Duży wpływ na to wszystko ma osobowość Jana Urbana. Dla mnie to idealny człowiek do zadań specjalnych na dany moment. Może narażę się teraz komuś, ale nie sądzę, by był trenerem docelowym na lata.
Było już w tej rozmowie przez chwilę o siatkówce. Dziwi cię, że kadra siatkarzy nie współpracuje od pewnego czasu na stałe z żadnym psychologiem?
Trochę mnie to nawet smuci, ale wydaje mi się, że po prostu brakuje odpowiedniego podejścia do psychologii wśród pracowników Polskiego Związku Piłki Siatkowej. Ten temat traktuje się z lekkim niepokojem.
Pracowałeś nad mentalnością siatkarzy kadry Antigi, która dość nieoczekiwanie sięgnęła na turnieju w Polsce po mistrzostwo świata. Jak trafiałeś do ich głów?
Stephane na początku chciał zobaczyć, czy chłopcy się do mnie przekonają. Sprawdzał mnie. Przyjechałem do Spały, pamiętam jeden z pierwszych warsztatów. Zawodnicy siedzieli, tworząc kształt litery „U”. Antiga mnie przedstawił i dał mi półtorej godziny, żebym powiedział, czym się zajmuję i zrobił z nimi parę ćwiczeń. Były mikrosesje, do których wybierałem kilku zawodników. One miały przekonać siatkarzy, że nie ma się czego bać. Że nie jestem kimś, kto zacznie grać na gitarze, pytać o mamę i każe im trzymać się za ręce. Po pewnym czasie obie strony podjęły decyzję, żeby się w to bardziej zaangażować.
Jakub Bączek jako trener mentalny kadry siatkarzy
Pamiętasz jakieś jedno konkretne ćwiczenie, które sporo dało tej grupie?
Było takie jedno, które znalazłem w książce Wiktora Suworowa.
Suworow pisał o szpiegach.
Zgadza się. Opisał w jednej z książek ćwiczenie stosowane podczas rekrutacji na szpiega Specnazu. Przychodzi typ i słyszy od rekrutera: „Niech się pan wywali na tym krześle, nie patrząc do tyłu”. Jedni to robili, inni się bali. To była jakaś podstawa do pierwszych wniosków, czy z danego człowieka będzie dobry żołnierz. Ze Stephanem ustaliłem, że zrobimy coś podobnego, ale jednak z materacem z tyłu, żeby nikt nie doznał kontuzji odcinka lędźwiowego. Chłopcy mieli opisane to ćwiczenie jako wychodzenie ze strefy komfortu.
Na pierwszy ogień poszedł Michał Winiarski, kapitan tamtej drużyny. Upadł z krzesłem do tyłu i mówi: „Na początku waliło mi serce, ale jak już upadłem, była ulga i radość”. Był też jeden zawodnik – nie będę podawał nazwiska – który usiadł, ale po chwili zrezygnował z ćwiczenia.
Co chciałeś osiągnąć?
Upadanie na krześle było metaforą, pokazującą, jaki może być stres, walenie serca przed meczem z Brazylią, i jak to odczucie może się zmienić, kiedy wychodzimy ze strefy komfortu, to my zaczynamy ich stresować i finalnie zwyciężamy.
Grałeś kiedyś w siatkówkę, prawda? I to na niezłym poziomie.
Występowałem na lewym skrzydle, z przyjęciem, ale był sezon, kiedy w tym elemencie nie szło mi za dobrze i trener przestawił mnie na prawe skrzydło. Zostałem atakującym. Grałem do 2002 albo 2003 roku. Kończyłem przygodę w zespole, który nazywał się Górnik Żywiec. Awansowaliśmy nawet do II ligi. Mój największy sukces to mistrzostwo Polski juniorów z BBTS-em Bielsko-Biała, wywalczone w 1999 roku. Zrezygnowałem, bo wciągnęły mnie studia, poza tym nie było mnie wtedy stać na dojazdy na treningi i mecze.
Jakub Bączek jako siatkarz
Jak poznałeś Antigę?
Telefonicznie. Dostał mój numer od Piotra Makowskiego, byłego trenera kadry siatkarek, z którym współpracowałem. Poleciałem z jego drużyną na Grand Prix do Peru i wprowadzałem w zespole elementy treningu mentalnego. Stephane szukał kogoś od kwestii psychologicznych, Piotrek mnie polecił.
Jak wytłumaczyłbyś to, że Antiga – gość, który dopiero zakończył karierę zawodnika – tak dobrze odnalazł się jako trener i poprowadził Polaków do mistrzostwa świata? Przecież to był wybór skrajnie nieoczywisty.
To był wręcz wywrotowy pomysł Mirosława Przedpełskiego, wtedy szefa związku. Powstała nawet teoria spiskowa, że chodziło głównie o to, że Stephane dobrze się znał i lubił z Mariuszem Wlazłym, więc wybrano go na zasadzie: „Namówi go do występu w mistrzostwach, a innemu trenerowi to się raczej nie uda”. Coś mogło w tym być, bo w sezonie 2013/2014 razem grali w Skrze Bełchatów, a niedługo później Mariusz pod wodzą Antigi został MVP mistrzostw świata. Gdyby nie Wlazły, bardzo możliwe, że nie byłoby tamtego złotego medalu.
Ale Stephane to też niesamowity etos pracy. On stworzył grupę, w której nie musiał prosić innych o zaangażowanie. Sami chcieliśmy pracować, żeby nie odstawać od niego. Pamiętam sytuację po jednym meczu. Łódź, hotel Double Tree by Hilton, niedaleko Atlas Areny. Chłopcy po kolacji idą do windy i widzą trenera, który siedzi przy biureczku i pracuje nad taktyką. Mówili mu „dobranoc”. Część z nich wstawała na śniadanie już koło szóstej rano. Była dowolność, o której schodzą. I wyobraź sobie, że ci, którzy zeszli najwcześniej, zobaczyli Antigę, który dalej siedzi nad tym komputerem. On działał wtedy na granicy mało higienicznej, wręcz obsesyjnej pracy, ale zarażał tym innych. Szczerze? Niewiele miałem w całym swoim życiu projektów, przy których tak dużo pracowałem.
Bączek z prawej, w środku Stephane Antiga
Gdy kilka tygodni temu usiadłem w Zakopanem na rozmowę z Bartoszem Kurkiem, bardzo dużo mówił o sztuce akceptowania porażek. W zasadzie to o uczeniu się jej. Podkreślał to też w kilku innych wywiadach w ostatnich latach. Gdy patrzysz na Bartka dzisiaj i pamiętasz go sprzed 11 lat, kiedy ostatecznie Antiga nie zabrał go na mistrzostwa, to widzisz zupełnie innego człowieka?
Tak. To jest historia na serial dla Netflixa, w którym człowiek na naszych oczach przechodzi przemianę mentalną i trafia z piekła do nieba. Stephane nie zabrał go na mundial i to był na pewno turbo ryzykowny krok, ale dziś wydaje mi się – mam nadzieję, że Bartek się o to nie pogniewa – że on dzięki temu dojrzał. To było cierpienie, które musiał przełknąć. No bo zobacz: widział kumpli, z którymi jeszcze kilkanaście dni wcześniej grał na Memoriale Wagnera, a oni teraz odbierają złote medale w Spodku, który odfruwa. Mogę sobie wyobrazić, jak bardzo musiało to boleć człowieka, który poświęcił wszystko dla tego sportu. Nieprzypadkowo Bartek przez długi czas nie chciał oglądać finału z 2014 roku.
Dziś widzę w nim lidera, ale nie takiego napompowanego, zabierającego przestrzeń innym. Bartek Kurek to dziś facet z taką trochę nawet introwertyczną charyzmą, który bardzo się uszlachetnił po tamtym zejściu do piekła.
W rozmowie z Maćkiem Piaseckim dla naTemat powiedziałeś, że podczas tamtych mistrzostw świata w pewnym momencie tylu zawodników chciało z tobą indywidualnie rozmawiać, że brakowało ci czasu na posiłki. W tej grupie był też Michał Kubiak?
Kubiak był nieszablonowym klientem. To chyba najlepsze określenie. On miał taki styl, że nie chciał oficjalnie uczestniczyć w treningu mentalnym, ale lubił ze mną rozmawiać. W pewnym momencie zorientowałem się, że po prostu chce rozegrać to w swoim stylu, naturalnym dla jego osobowości. Bywało, że siedział na ławce obok mnie, np. podczas jakiegoś ćwiczenia dla środkowych, i zagadywał mnie o tematy stricte psychologiczne. Tu sobie ściągał buta, poprawiał ochraniacz, kopnął piłkę, zawołał coś do Andrzeja Wrony, ale jednocześnie ciągle ze mną gadał. Natomiast gdy miało już miejsce coś, oficjalnie nazywającego się trening mentalny – w moim pokoju, na konkretną godzinę – pojawiał się mniej chętnie. Więc tak, pracowałem z Michałem Kubiakiem, ale trochę bardziej nieoficjalnie niż oficjalnie.
Michał Kubiak cieszy się z mistrzostwa świata
Co sobie pomyślałeś, słysząc jego wypowiedź u Żurnalisty? Może przypomnę – stwierdził w tym wywiadzie, że uważa rolę psychologa sportu za zbędną. Zasugerował też, że depresja generalnie wynika ze słabości.
Zacytowałbym w tym miejscu Wisławę Szymborską: „Tyle wiemy o sobie, na ile nas sprawdzono”. Myślę, że można mieć wiele opinii na temat zdrowia psychicznego młodych ludzi, aż dochodzimy do momentu, gdy okazuje się, że ten problem dotyka nas bezpośrednio. Że to dzieje się w naszym mieszkaniu, w naszym środowisku. Myślę, że Michał – i tego nadal mu życzę – nie miał widocznie trudniejszych wyzwań psychologicznych i podzielił się swoją subiektywną opinią. Ale obiektywnie trzeba przyznać, że jego ocena mogła wielu ludzi zranić.
Wiemy z badań naukowych, że jeżeli ktoś ma epizod depresyjny, na pewno nie bierze się on z ludzkiego widzimisię, czy z tego, że ktoś np. we wtorek się nudził. Nie chciałbym, żeby ludzie mający depresję byli publicznie piętnowani i mam apel do Michała, żeby powstrzymywał się jednak od tego typu moralizujących ocen, bo naprawdę – ktoś, kto ma takie doświadczenia, mógł się poczuć fatalnie. Wielu moich klientów widziało ten wywiad, m.in. piłkarz, z którym współpracuję. Rozmawialiśmy o tym. Zabolał go, bo sam mierzył się z problemami ze zdrowiem psychicznym.
Inna osoba spytała: „Kuba, jak mocno ciebie to zabolało? Przecież to był twój klient. Nawet dał ci referencje, które gdzieś tam wiszą, a on teraz mówi, że to wszystko jest tak naprawdę zbędne”.
Dobre pytanie. Co powiedziałeś?
Pomyślałem sobie, że to jest w stylu Michała Kubiaka. Jeżeli dasz temu człowiekowi przestrzeń na bycie sobą, to jest naprawdę świetny gość. Ale kiedy oceniasz go przez pryzmat pewnych brawurowych wypowiedzi, to cię od niego oddala. Na pewno pewnymi słowami utrudnił sobie pozyskanie sympatii, ale z drugiej strony ci, którzy szanowali go za charakter i za to, że mówi, co myśli, być może szanują go jeszcze bardziej. To bardzo ciekawa i nietuzinkowa postać.
Który z siatkarzy, z którymi pracowałeś, najbardziej przypomina ci Lewandowskiego?
Jeśli chodzi o profesjonalizm, bycie pierwszym na treningu i niewerbalny wpływ na zespół, to Kurek. A pod kątem dobrze rozumianej bezczelności sportowej, zdecydowanie Kubiak.
Ten turniej z 2014 roku był wyjątkowo trudny, pewnie się zgodzisz. Graliście aż 13 spotkań, większość z bardzo mocnymi drużynami. Wygrywaliście mecze po tie-breakach. Do tego impreza odbywała się w Polsce, gdzie miał miejsce jeszcze większy niż zwykłe szał na punkcie siatkówki. Który moment był przełomowy w tamtym turnieju?
Bardzo ważny był mecz otwarcia z Serbami. Wypełniony Stadion Narodowy, ceremonia otwarcia, śpiewa Margaret. Wszędzie jakieś maskotki, konfetti, dym. Siedzieliśmy w szatni, Antiga zabronił nam jakkolwiek angażować się w ceremonię. Powiedział: „Nie jesteśmy tu dla zabawy ani po to, żeby posłuchać jakiejś piosenki. Nie siedzimy tutaj, aby stać się sławni, żeby podziwiały nas młode dziewczyny i klikały w artykuły na nasz temat. Skupiamy się tylko na robocie”. Niektóre drużyny wzięły udział w ceremonii, ale my nie. Po czym chłopcy wyszli na boisko i zmietli tych Serbów 3:0 w godzinę. A to była dużo silniejsza Serbia niż obecna. Czułem, że tamto spotkanie utwierdziło chłopaków w przekonaniu, że mają pewne rzeczy przepracowane i mogą być pewni swoich kompetencji.
Później mieliśmy nerwowe mecze. Przegraliśmy z USA: Matthew Anderson zagrał wybitny mecz, przeczył prawom fizyki. Ale potem Iran, Francję, Brazylię i Rosję pokonywaliśmy po tie-breakach. Hubert Jerzy Wagner mówił w książce „Kat” o swoim zespole: „My po po prostu nie przegrywamy piątych setów”. Drużyna Antigi miała podobny mental do tej słynnej z lat 70. Było coś takiego w naszych głowach, że jak już dochodziło do tie-breaka, panował względny spokój i myśl, że będzie po naszemu. Że damy sobie radę. I w wielkim finale, przeciwko Brazylii, z którą graliśmy drugi raz w tym turnieju, nie potrzebowaliśmy już piątego seta.
Mówiłeś o tym zainteresowaniu ludzi. To też było ciekawe zjawisko. Na mecz otwarcia przyszło 65 tysięcy osób. Ktoś może powiedzieć, że pomogło nam to, że graliśmy u siebie. Ale to wcale nie jest takie jednoznaczne. Kiedy na trybunach siedzą twoi znajomi, dziewczyna, rodzice, nie dla wszystkich siatkarzy to jest motywujące. Był w tej mistrzowskiej drużynie zawodnik – ponownie nie podam nazwiska – który świadomie nie zapraszał na mecze swojej partnerki, mimo że miał oczywiście bilety za darmo. Miał poczucie, że woli, by oglądała mecz w telewizji.
Radość siatkarzy po mistrzostwie świata. 2014 rok
W siatkówce pewne rzeczy mogą dziwić, ale kiedy rozmawia się o skokach narciarskich, wyjątkowo często można usłyszeć zdanie, że w tej dyscyplinie czasami zupełnie nie da się racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego ktoś nagle staje się fantastyczny, albo kompletnie traci formę. Z czego to wynika?
Mental. U Adama Małysza kluczem było to, że on po prostu szedł wygrywać. Wierzył w to i wykonywał zadanie. W tym sporcie masz bardzo krótki „performance” i każdy rodzaj wątpliwości czy analizy może wybijać cię z wytrenowanych rutyn. Podam przykład: jest pierwsza seria konkursowa, chcesz coś poprawić, ale masz zupełnie inny oddech niż na treningu. Korygujesz coś i przez to nie skaczesz tak, jak chciałeś i jak robiłeś to tysiące razy w innych okolicznościach.
Maciej Kot w rozmowie dla książki „Za punktem K” opowiada mi i Natalii Żaczek, że często za dużo myślał o konkretnych skokach, analizował je i to mu nie pomagało. Można być zbyt inteligentnym na skoczka?
Na pewno można być zbyt skupionym na każdym szczególe. Był zawodnik, tutaj też nie wymienię nazwiska, który wpisywał sobie do zeszytu kaloryczność każdego produktu. Liczył nawet, ile kalorii ma liść sałaty. Dyskutuję z nim, pytam: „Jesteś przekonany, że to ci służy?” Zaczęła się ożywiona dyskusja. Według mnie taki „overthinking”, jak określa to amerykańska literatura, to niedobry pomysł dla skoczka.
Ten zawodnik wciąż to robi?
Już nie. Gdy obniżył swój „overthinking” i już opresyjnie nie analizuje wszystkiego, zmniejszyła się jego napinka. I ludzie nie mówią już o nim, że to bardziej skoczek treningowy niż turniejowy.
W serialu „Skoczkowie”, który można obejrzeć na platformie Prime, jest scena, w której Aleksander Zniszczoł, w przeszłości twój klient, mówi: „Startuję, jestem na rozbiegu, odbijam się, lecę i mam wszystko w dupie”. Takie podejście może pomagać?
Tak.
A ono dobrze oddaje Zniszczoła?
Sprytnie kombinujesz (śmiech). Olek przeszedł przemianę, którą opiszę ci poprzez analogię. Gdybyśmy, prowadząc auto, każdego dnia zastanawiali się, jak działa gałka po prawej stronie albo jakie mamy tryby wycieraczek, jest dużo większe ryzyko kolizji, niż przy prowadzeniu na swego rodzaju automacie. Skoczek musi mieć nawyk, automatyzm. Jeżeli w powietrzu jest bardziej analityczny zawodnik, przez mikro ruchy skok może okazać się krótszy.
W sezonie 2023/2024, najlepszym w karierze, Zniszczoł dwa razy stanął na podium zawodów Pucharu Świata.
Pomogła mu ciężka praca i nowa sytuacja socjologiczna.
Aleksander Zniszczoł, zdjęcie z lipca tego roku
Co masz na myśli?
Wcześniej w kadrze był lider i wszyscy się do tego przyzwyczaili. Ale w tamtym sezonie on już nie był liderem, co stworzyło mentalną przestrzeń dla tych, którzy dotychczas znajdowali się w cieniu. Nie widziałem tego dokumentu o skoczkach, ale słowa Olka, że od pewnego momentu ma wszystko w dupie, pokazują więcej luzu. Jego starsze wypowiedzi nie były takie. Czasami u sportowców następuje takie coś, że w pewnym momencie zapala się światełko w mózgu i pojawia się myśl: „Jeżeli nie teraz, to być może już nigdy”. Niektórym zawodnikom to służy. Myślę, że Olek jest jednym z nich.
W lutym 2024 roku w Willingen Zniszczoł prowadził po pierwszej serii. Drugi skok był jednak nieco gorszy i wypadł z podium.
Sporym zagrożeniem dla skoczków jest myśl, żeby jeszcze coś poprawić, mimo że i tak jest bardzo dobrze. Przed EURO 2024 pracowałem z piłkarzem reprezentacji Polski. Połączyliśmy się przed pierwszym grupowym meczem z Holandią. Rozmawiamy, on od razu pyta: „Co mogę poprawić, żeby było jeszcze lepiej?”. Odpowiedziałem: „Wszystko, czego potrzebujesz na to spotkanie, już masz. Jeżeli zaczniesz kombinować, to wybije cię z rutyny. Rób dokładnie to, co na treningach”. To było dla niego ulgotwórcze. Bardzo dobrze zagrał w tamtym spotkaniu, a po meczu dostałem SMS-a: „Dzięki, bardzo pomogłeś mi tą rozmową”.
Ale wróćmy do Olka. Gdybym mógł się z nim połączyć w momencie, kiedy prowadzi po pierwszej serii, powiedziałbym: „Wykonaj drugi skok na 80 procent tego, co pierwszy. Nie na 110”. W skokach częściej ta druga próba jest spieprzona. Dlatego warto szukać luzu, stanu flow. Kiedy go osiągasz, trochę zapominasz o okolicznościach, wykonujesz robotę, nagle się odwracasz, patrzysz na tablicę i widzisz, że oddałeś dwa równe, dobre skoki.
Jak zmieniają się na przestrzeni lat problemy sportowców?
Mam wrażenie, że kiedyś znalezienie się w gorszym stanie trochę trwało, a dziś to może być błysk w postaci jednego nowego medium społecznościowego czy posunięcia geopolitycznego kogoś z Moskwy.
Jest takie narzędzie, które bardzo lubię: Mapa Trendów Natalii Hatalskiej. Ona pokazuje, jakie są największe wyzwania najbliższych dni, również w kontekście zdrowia psychicznego. Im bliżej środka, tym więcej problemów, które odczujesz w życiu. A te, które są na zewnątrz, dopiero się rodzą. W środku mamy osamotnienie społeczeństwa, wypalenie. Mamy dehumanizację relacji i uzależnienie młodych ludzi od algorytmów. Do tego epidemię chorób mózgu. To rzeczy, które w mojej pracy coraz częściej się pojawiają.
O ile w 2014 roku głównymi tematami były motywacja, presja czy stres, o tyle teraz pracuję z takimi problemami jak epizod depresyjny, wypalenie zawodowe czy internetowy hejt. Mocno się to pozmieniało. I ciągle się zmienia.
Powiedziałeś kilka tygodni temu w poranku w „Kanale Zero”, że rola trenerów mentalnych wkrótce może się skończyć. Trochę mnie zdziwił aż taki defetyzm. Mam co prawda dwójkę znajomych, którzy, mając kryzysy w swoich związkach, pytali o rady Chata GPT, ale ja osobiście akurat w tym temacie nie radziłbym się tak mocno sztucznej inteligencji. I wydaje mi się, że jest dużo osób, którzy jednak potrzebują w takich sytuacjach, czy przy innego typu kryzysach psychicznych, drugiego człowieka.
Weź pod uwagę dwie rzeczy. Po pierwsze, pamiętasz jeszcze świat sprzed ery nowoczesnych technologii, a po drugie potrafisz myśleć krytycznie. Cóż, być może to najmłodsze pokolenie nie ma już tego pierwszego, a i z drugim miewa kłopoty. Dla takiej osoby pokusa, żeby Chat GPT z nią nawet flirtował czy randkował jest dużo większa niż dla ciebie. To ludzie, którzy nie pamiętają rzeczywistości analogowej i którzy urodzili się w dobrobycie. Uważam, że za jakiś czas etap diagnozy i wstępnego rozpoznania w różnego rodzaju terapiach będzie wykonywał wyłącznie Chat GPT.
Wiem, że to smutne, ale tak może być. I trzeba się na to przygotować.
ROZMAWIAŁ: JAKUB RADOMSKI
Fot. Newspix.pl