Do sztormu doszło na Bałtyku w nocy z 7 na 8 kwietnia 2003 r., podczas rejsu duńskiego promu „Duke of Scandinavia”, należącego do linii DFDS Seaways. Na pokładzie znajdowało się ponad 300 pasażerów, w tym niewielka grupa Polaków oraz liczni Duńczycy. Prom płynął z Kopenhagi do Gdańska, pokonując długą trasę wzdłuż duńskich i polskich wybrzeży, wymagającą podejścia od południa w stronę Zatoki Gdańskiej. Według relacji „Dziennika Bałtyckiego” rejs trwał łącznie około 30 godzin, z czego aż 19 jednostka spędziła w warunkach silnego sztormu, z falami dochodzącymi do dziewięciu metrów. Z powodu zamknięcia portu w Gdańsku kapitan został zmuszony do wykonania zwrotu o 180 stopni i skierowania promu do Gdyni, dokąd dopłynął dopiero około godziny pierwszej w nocy. Armator zapewniał później, że decyzje podjęto zgodnie z procedurami, jednak wielu pasażerów podkreślało, że przez wiele godzin nie otrzymywali jasnych informacji o sytuacji na morzu.

We wspomniany rejs mój tata wypłynął 7 kwietnia 2003 r., by odebrać specjalistyczne łóżko i sprzęt rehabilitacyjny dla swojego teścia — mojego dziadka, co dodaje całej historii dodatkowego i jeszcze bardziej symbolicznego wydźwięku. Teraz, po ponad dwudziestu latach, po tym, jak serial „Heweliusz” na nowo obudził w tacie i w całej naszej rodzinie strach i lęk, który przez ostatnie dwie dekady udało się uśpić, wraca pamięcią do tamtej, niewiarygodnie dłużącej się nocy. Jak sam mówi — nie wszystko da się odtworzyć z pełną precyzją, jednak to, co zostało wciąż żywe, to obrazy i emocje, które są w stanie pokazać, co dzieje się z ludźmi w trakcie tak silnego sztormu, lepiej, niż najdokładniejsza dokumentacja. Płacz, przerażenie dzieci, pasażerowie modlący się na głos, próbujący się skontaktować z bliskimi, jednocześnie zmagający się z chorobą morską. To wszystko składa się na obraz, którego nie da się w pełni wymazać z pamięci.

— To było 20 lat temu, więc powiem Ci, że to jest niezła gimnastyka dla umysłu, żeby to wszystko sobie przypomnieć. Tym bardziej że umysł trochę wybiera, co chce pamiętać. Wszystkiego tak bardzo dokładnie to już nie pamiętam, ale sam przebieg sztormu i to, co działo się ze mną i z ludźmi — tak — zaczął swoją opowieść.

Ten statek wykonał zwrot jak „Heweliusz”. „Na początku to był normalny rejs”

Jak podkreślił, rejs zaczynał się zupełnie niewinnie. Nic nie wskazywało, że Bałtyk wkrótce pokaże swoje najgorsze oblicze. — Na początku to był normalny rejs. Jak wjeżdżałem samochodem na prom, było bardzo spokojnie. Polaków było niewielu, jakaś mała grupa. Pamiętam, że były też dzieci — to akurat dobrze pamiętam, bo te dzieciaki później, jak już był sztorm, strasznie płakały. Było trochę Duńczyków, bo to był duński prom. Płynęliśmy do Gdańska, chyba przez Kopenhagę. Rejs jak rejs, wszystko zwyczajne — opowiadał tata.

Trasa, którą pokonywał prom, miała swoje specyficzne uwarunkowania — z szerokim, narażonym na boczny wiatr podejściem od południa. — Jak spojrzysz na mapę, to ten rejs jest dość długi, bo on płynie tak jakby od dołu, opływa półwysep i dopiero idzie aż do Gdańska. Więc to nie jest taki krótki odcinek — wyjaśnił.

Jak relacjonował, prom odbił od brzegu późnym wieczorem, a pasażerowie rozeszli się do kajut, licząc na spokojny sen. Morze miało jednak inne plany. — To był nocny rejs, bo na pewno miałem normalną kajutę do spania — wspomniał i dodał, że potem nastąpiła chwila, której nikt nie przewiduje, zasypiając. — Obudziłem się w ten sposób, że spadłem z górnej koi na mojego współtowarzysza podróży, takiego starszego Duńczyka. Wyleciałem z łóżka, bo tak nami bujało. Ta górna koja niby jest zabezpieczona, ale i tak mnie wyrzuciło — podkreślił.

Pasażerowie zdezorientowani w sercu sztormu. Zabrakło precyzyjnych komunikatów

Jak się okazało, to właśnie ten starszy Duńczyk stał się dla mojego taty w tamtych godzinach kimś w rodzaju tłumacza i przewodnika. — Dzięki Bogu, że on tam był, bo były komunikaty po duńsku, że jest sztorm, a on mi to tłumaczył na angielski — powiedział i dodał, że na początku w ogóle nie było komunikatów po polsku, tylko po duńsku.

Załoga zebrała pasażerów na środkowym pokładzie — miejscu, gdzie kołysało najmniej. Tam padły pierwsze oficjalne słowa o sztormie i konieczności wstrzymania rejsu. — Zawołali nas na środek statku. Tam była recepcja, taki środkowy deck — bo tam najmniej bujało. Powiedzieli, że jest sztorm, że nie możemy dalej płynąć, że sztormujemy i że prom ustawił się do linii wiatru — wskazał.

Załoga próbowała uspokajać pasażerów atrakcjami, które w normalnych warunkach mogłyby być przyjemną formą spędzania czasu, lecz tamtej nocy brzmiały niemal absurdalnie. — Bujało nami naprawdę mocno. Próbowali nam jakoś zająć czas, pamiętam, że było tam jakieś kino. Zaprosili nas do tego kina, bo ludzie nie mieli co robić. W sumie kino w trakcie sztormu… takie działania na maksa, żeby odwrócić uwagę — opowiadał z przekąsem.

Sztorm szalał, a statek dryfował. „Nie mieliśmy nawet kapoków”

Z relacji taty wynika jednak, że to, czego brakowało najbardziej, to procedury. Nie przekazywano środków bezpieczeństwa, jasnych komunikatów. — Nie pamiętam żadnych safety, jak na dużych promach. Kompletnie nie kojarzę, żeby nawet podczas tego sztormowania oni nam kapoki dali. Nic. Po prostu siedzieliśmy. Nawet jak mocno bujało, to po prostu mocno bujało — wspominał z przerażeniem.

W pewnym momencie morze zaczęło wyglądać inaczej — surowo, nienaturalnie wysoko, groźnie. — Siedziałem z tym Duńczykiem przy stoliku, po lewej mieliśmy okno. I ten sztorm był potężny, robił ogromne wrażenie i budził strach — dodał. To zbiegło się z momentem, w którym coś się zmieniło. Komunikaty, które dotąd były oszczędne, nagle nabrały ciężaru. Jak się okazało, właśnie wtedy kapitan zamierzał wykonać manewr.

Kapitan podjął decyzję o nagłym manewrze. Ten zwrot wykonał „Heweliusz”

— Nagle pojawiły się komunikaty i ten Duńczyk powiedział: „Słuchaj, jest komunikat po duńsku, będzie robiony manewr i mówią, żeby się trzymać czegokolwiek można”. On był przerażony — podkreślił.

Prom zaczął ustawiać się bokiem do fal. Każdy, kto choć raz słyszał historię „Heweliusza”, a zaledwie dziesięć lat po tej tragedii była ona nadal żywa, wiedział, że to najbardziej ryzykowny moment. — Powoli to narastało i zaczęło jeszcze mocniej wiać w poprzek. To właśnie wtedy zaczęliśmy się odwracać od linii wiatru, więc był po prostu w poprzek fali — wyjaśnił, jednak to, co wydarzyło się chwilę później, trudno opisać bez emocji.

Prom odwrócił się od linii wiatru. „Wszystko latało, łącznie z ludźmi”

— Zaczął robić nawrotkę i wtedy zaczęło mega bujać, tak w poprzek. Wszystko zaczęło latać — łącznie z ludźmi. Wylatywało z szafek, z restauracji, ze sklepu wolnocłowego — wracał wspomnieniami do strasznej chwili. Potem przyszedł największy przechył — moment, w którym wielu pasażerów było pewnych, że prom się przewróci. — Jak ten manewr był w końcowej fazie, to był ogromny przechył. Patrzyłem w bok, w okna, i to było tak, jakby tam była dziura. Miałem poczucie, że statek zaraz w tę dziurę poleci — mówił. Tata przyznał to z takim przerażeniem i dokładnością, jakby to było wczoraj.

Na środkowym pokładzie ludzie zbierali się w skupisku, blisko siebie, walcząc z chorobą morską i narastającym lękiem. Kolejne uderzenie było równie brutalne. — To były tak potężne siły, że wszyscy się darli. W jedną stronę potem w drugą — kilka razy naprawdę mega mocno nas przechyliło. Ludzie krzyczeli, wymiotowali — przywoływał.

Jak podkreślił, w tak strasznej chwili czas mijał przerażająco wolno. — To wszystko trwało bardzo długo. Ludzie byli przerażeni, modlili się na głos. Wszyscy się skupili razem na środku pokładu, trochę jak zwierzęta, bo tam najmniej bujało. Nikt już nie chodził po promie — mówił.

Tak pasażerowie dowiedzieli się o zmianie portu. „Zaczęliśmy łapać sygnał”

Tata dodał, że pierwsza informacja o zmianie portu pojawiła się nie od załogi, lecz od bliskich pasażerów, których telefony i wiadomości zaczęły docierać do pasażerów, gdy prom zbliżył się do wybrzeża. — Chyba byliśmy niedaleko Półwyspu Helskiego, bo zaczęło łapać polską sieć. Wtedy przyszła informacja, że nie płyniemy do Gdańska, tylko do Gdyni — wskazał.

Po długich godzinach prom dotarł do portu. Nie było entuzjazmu, tylko wielkie zmęczenie i ulga. — Pamiętam tylko, że była telewizja z lampami, ale nie kojarzę, żeby była jakaś pomoc medyczna. Ludzie byli tak wymęczeni, że cieszyli się, że dopływamy cali i zdrowi. Lało, wiało, warunki były średnie. Gdynia ma basen portowy, więc prom się tam chowa przed falami, ale i tak było kiepsko — powiedział.

Potęga morza budzi strach. „Myślałem, że zginiemy na tym promie”

Czy coś takiego może zmienić stosunek człowieka do morza? Mój tata zastanawiał się nad tym wielokrotnie. — Trochę się bałem wtedy. Miałem momenty, że myślałem, że możemy zginąć na tym promie — przyznał. — Ale ja lubię wodę, dlatego starałem się zrobić wszystko, aby strach nie zapanował nade mną. Od tamtej pory zdecydowałem się na rejs Pogorią, a także kilka rejsów promami wycieczkowymi. Myślę jednak, że jest to uwarunkowane właśnie miłością do wody. Uważam, że ludzie, którzy nie kochają morza, po czymś takim na pewno już w ogóle by nie chcieli pływać — ocenił.

Dziś, dwie dekady później, wspomnienia tamtej nocy wciąż mają w sobie napięcie, którego nie da się wyciszyć. Sztorm z 2003 r. nie zakończył się tragedią, ale był momentami na granicy kontroli — jak wiele rejsów, o których świat nigdy zbyt wiele nie usłyszał. To opowieść człowieka, który był tam naprawdę. Który widział fale rozbijające się o okna restauracji, słyszał krzyki pasażerów i czuł, jak ogromny prom przechyla się tak mocno, że za chwilę może się przewrócić. Mój tata wrócił na ląd z historią, która — choć mniej znana niż los „Heweliusza”, mówi o Bałtyku, jego potędze i żywiole równie wiele.