SPIS TREŚCI

  1. „To efekt świadomych zaniedbań”
  2. „Te zachowania nie są odosobnioną patologią”
  3. „Ważniejsze jest, by nikt głośno nie mówił o problemie”
  4. „Coraz częściej liczy się przede wszystkim biznes”
  5. „Jedno wyjaśnienie”

List jest zapisem doświadczeń jego autora i zawiera jego prywatne opinie

„To efekt świadomych zaniedbań”

Przypomnijmy — na adres Medonetu przyszła wiadomość od czytelniczki, która była świadkiem rozmowy studentek medycyny Uniwersytetu Medycznego w Lublinie — te przyznały się m.in. do oszukiwania podczas egzaminów i, co szczególnie uderzyło informatorkę, nazwały pacjentów paliatywnych „warzywami”. Poniższy list

„Dzień dobry,

przez całkowity przypadek wpadł mi w oczy państwa artykuł dotyczący zachowania studentek kierunku lekarskiego w Lublinie. Jako człowiek jestem tym opisem szczerze poruszony i zniesmaczony, jako wieloletni obserwator środowiska akademickiego oraz współtwórca szkół medycznych (region do wiadomości redakcji) — niestety, niewiele zaskoczony. Rozmowa w autobusie o „sprytnym” ściąganiu na kolokwiach, wykorzystywaniu nowinek technologicznych podczas egzaminów i pogardliwym nazywaniu pacjentów „warzywami” nie jest jedynie bulwersującą anegdotą. Jest ona symptomem głębszego kryzysu etosu zawodu lekarza i sposobu, w jaki w Polsce zaczęto myśleć o kształceniu medycznym. Z mojej perspektywy tego typu praktyki nie są już incydentem ani „kolorytem studenckim”, ale efektem świadomych zaniedbań w obszarze organizacji procesu kształcenia, nadzoru i kultury akademickiej na kierunkach medycznych w Polsce.

Od lat obserwuję, jak w części uczelni logika biznesowa coraz mocniej wypiera logikę odpowiedzialności za jakość kształcenia. Szczególnie wyraźnie widać to na przykładzie znanej mi uczelni.

Dalszy ciąg artykułu pod materiałem wideo

Jakie zachowanie studentek medycyny zostało opisane w liście?

Kto odpowiedział na list w sprawie zachowania studentek?

Jakie problemy związane z kształceniem medycznym zostały poruszone?

Jakie warunki panują podczas egzaminów na uczelni medycznej?

„Te zachowania nie są odosobnioną patologią”

W pierwszych latach funkcjonowania wydziału medycznego do uczelni trafiła duża grupa studentów z uczelni ukraińskich, którym zaoferowano możliwość kontynuowania nauki. Z perspektywy humanitarnej i organizacyjnej można to zrozumieć, jednak z perspektywy jakości kształcenia i selekcji kandydatów pojawiło się szereg pytań o poziom przygotowania, standardy wymagań oraz sposób weryfikacji kompetencji. Tam, gdzie student staje się przede wszystkim „klientem”, a podstawową kategorią jest „przyjęty na studia” i „utrzymany na kierunku”, ryzyko tolerowania niskich standardów etycznych i dydaktycznych rośnie w sposób niemal automatyczny.

Na tym tle opisane w Lublinie zachowania nie są dla mnie odosobnioną patologią, lecz kolejnym przejawem tego samego zjawiska. W akademii, którą opisuję, podobne problemy nie są niczym zaskakującym. Uczelnia przez lata nie wypracowała realnych, skutecznych zabezpieczeń przed oszustwami egzaminacyjnymi, a infrastruktura IT i rozwiązania techniczne nie są projektowane z perspektywy bezpieczeństwa akademickiego i rzetelnej weryfikacji wiedzy. W praktyce oznacza to, że system egzaminacyjny pozwala na logowanie się do testów z dowolnego komputera, w innym mieście, a nawet w innym kraju, bez wiarygodnej kontroli, czy faktycznie zdaje ta osoba, która widnieje w protokole. Studenci doskonale o tym wiedzą i — jak to bywa w środowisku, w którym brak jest czytelnych granic — część z nich po prostu z tego korzysta. Tak, proszę państwa, właściciel-kanclerz tej uczelni doskonale o tym wie i zdaje sobie z tego sprawę.

Warunki samych egzaminów również nie sprzyjają powadze procesu ani koncentracji. W okresie letnim zaliczenia i egzaminy potrafią odbywać się w salach, w których temperatura zbliża się do 40 st. C.: pomieszczenia są małe, ulokowane na najwyższej kondygnacji budynku i w znacznej mierze przeszklone. Formalnie egzamin się odbywa, protokół się zgadza, ale trudno mówić o standardach, które powinny towarzyszyć kształceniu przyszłych lekarzy. Paradoks polega na tym, że studenci zdają się przejmować tym mniej niż osoby odpowiedzialne za jakość kształcenia — bo w sytuacji, w której „system da się obejść”, komfort i transparentność procedur przestają być wartością.

„Ważniejsze jest, by nikt głośno nie mówił o problemie”

Powszechną tajemnicą w środowisku jest również to, że zdawanie „na odległość”, z pomocą telefonu, komunikatorów czy narzędzi AI stało się dla części studentów kuszącą alternatywą wobec rzetelnej nauki. Próbowano wprowadzać twardsze zasady, uszczelnić procedury, ograniczyć możliwość wspomagania się technologią w trakcie egzaminów, ale każdorazowo zderzało się to z oporem. Tam, gdzie pojawiają się studenci z silnym zapleczem towarzysko-finansowym, presja na utrzymanie „świętego spokoju” okazuje się często większa niż troska o zasady. Zamiast konsekwentnie budować kulturę odpowiedzialności, wysyła się w praktyce komunikat: ważniejsze jest, by nikt głośno nie mówił o problemie, niż to, by problem rzeczywiście rozwiązać. Osoby, które nie zgadzają się na takie podejście albo same odchodzą albo są zwalniane.

W takiej atmosferze nawet sytuacje, w których dochodzi do ewidentnego oszukiwania na egzaminach, nie stają się impulsem do systemowych zmian, lecz co najwyżej do doraźnych, pozornych reakcji. Pojawiają się sygnały o korzystaniu z niedozwolonych pomocy, o wspieraniu się przez AI podczas testów, o próbach obchodzenia zasad obecności czy weryfikacji tożsamości. Zamiast uczynić z takich przypadków punkt zwrotny i początek poważnej reformy procedur, reakcje władz uczelni częściej przypominają próbę „wyciszania” sprawy niż determinację, by położyć tamę patologicznym praktykom.

W akademii, którą znam z własnej pracy od środka, w obecnym roku akademickim na sam kierunek pielęgniarstwo przyjęto blisko 700 studentów i studentek. Jednocześnie uczelnia nie dysponuje własnym, pełnowymiarowym centrum symulacji medycznej, które pozwalałoby w kontrolowanych warunkach przećwiczyć podstawowe czynności pielęgniarskie przed kontaktem z pacjentem. Praktyki zawodowe rozpoczynają się już po miesiącu zajęć z przedmiotu „Podstawy pielęgniarstwa”, nierzadko bez realnego nadzoru opiekuna ze strony uczelni, bo oszczędza się na umowach i etatach. Na poziomie deklaracji mamy więc jednostkę aspirującą do miana uczelni medycznej, na poziomie organizacji procesu kształcenia — rozwiązania, które bardziej przypominają ryzykowny eksperyment na przyszłym personelu medycznym niż odpowiedzialne przygotowanie do zawodu. Tego rodzaju decyzje nie są abstrakcyjne: przekładają się bezpośrednio na poziom kompetencji absolwentów i w mojej ocenie tworzą realne ryzyko dla bezpieczeństwa przyszłych pacjentów.

„Coraz częściej liczy się przede wszystkim biznes”

Oczywiście ktoś mógłby w tym miejscu odpowiedzieć: „przecież są kontrole, akredytacje, wizytacje — ktoś to wszystko sprawdza”. Problem polega na tym, że w praktyce coraz częściej liczy się przede wszystkim biznes, powiązania i umiejętność „obsłużenia procedur”, a nie rzetelne, wymagające podejście do kształcenia. Dokumentacja jest nierzadko przygotowana wzorowo, regulaminy i zarządzenia wyglądają imponująco, ale realny proces kształcenia — to, co dzieje się między studentem a pacjentem, między salą ćwiczeń a oddziałem szpitalnym — bywa pozostawiony logice oszczędności i marketingu.

Na końcu tej drogi zawsze ktoś płaci cenę i nie jest to ani właściciel uczelni, ani autor pięknie brzmiącej strategii. Tą ceną staje się bezpieczeństwo pacjenta i wiarygodność całego środowiska ochrony zdrowia. W przypadku kształcenia przyszłej kadry medycznej traktowanie uczelni jak zwykłego biznesu, w którym kluczowe są liczby rekrutacji i przychody z czesnego, jest fundamentalnym błędem, który prędzej czy później odbije się na nas wszystkich.

Jeśli młode pokolenie widzi, że można lekceważyć osoby starsze, schorowane, że przez odpowiednie środki finansowe i znajomości „da się załatwić” wszystko — od zaliczenia po dyplom — to taki wzorzec staje się dla części normą. Wtedy szacunek dla człowieka i odpowiedzialność za pacjenta kończą się dokładnie tam, gdzie kończą się pieniądze i możliwości załatwiania. A w medycynie jest to granica absolutnie niebezpieczna: przekroczona dziś w murach uczelni, jutro może zostać przekroczona przy łóżku konkretnego pacjenta.

I właśnie w tym miejscu łączy się autobusowa rozmowa z Lublina z doświadczeniami z akademii: nie mamy do czynienia z jednostkowym wybrykiem kilku nieodpowiedzialnych studentek, ale z efektem klimatu, w którym dyplom staje się produktem, student — klientem, a wymagania — przeszkodą, którą należy kreatywnie ominąć, a nie uczciwie sprostać. To już nie są problemy jednej uczelni czy jednego miasta. To są przyszłe problemy pacjentów, rodzin i całego systemu ochrony zdrowia, który za kilka lat będzie musiał zaufać ludziom wychowanym w takim właśnie modelu kształcenia.

„Jedno wyjaśnienie”

Na koniec winien jestem państwu jedno wyjaśnienie: świadomie pozostaję anonimowy. Wybaczcie Państwo, że nie podpisuję się imieniem, nazwiskiem ani tytułami. Żyjemy w kraju, w którym mówienie wprost o tym, co nie działa, zbyt często odbierane jest nie jako troska o naprawę systemu, lecz jako atak, próba niszczenia czy osobista zemsta.

Standard komunikacji, jaki od lat prezentuje „elita” polityczna, wzmacnia tylko przekaz, że obywatel ma ten system po prostu akceptować i „radzić sobie” w jego ramach, zamiast domagać się realnej zmiany. Ja „radzę sobie” w ten sposób, że piszę ten list pod zmyślonym pseudonimem, z obawy przed odwetem ludzi, dla których pieniądz, wpływy i statystyki rekrutacyjne znaczą więcej niż człowiek, jego godność i bezpieczeństwo pacjenta.

MedonetPRO OnetPremium

MedonetPRO OnetPremiumMedonet