Ralph Kaminski stanął na scenie warszawskiego Palladium bez peruk, bez cekinów, bez teatralnych zbroi, które dotąd chroniły go przed światem. Jakby celowo zdjął z siebie wszystko, co mogło amortyzować ciosy. Został sam. Taki Ralph pojawia się rzadko i za każdym razem uwiera bardziej, niż jesteśmy na to gotowi. Tym razem jednak nie było ucieczki. Nie było tańca, nie było ironii. Była cisza, która ciążyła jeszcze zanim padł pierwszy dźwięk.
Po „Balu u Rafała”, po feerii barw i rozbuchanej formie, Kaminski wykonuje ruch niemal niebezpieczny: zamiast widowiska proponuje bliskość. Zamiast spektaklu – szczerość. Podaje publiczności serce. Niepewne, drżące, chwilami niemal pękające pod ciężarem własnych wspomnień. I robi to z pełną świadomością, że nie wszyscy będą chcieli je unieść.
Perfect powraca z nową piosenką. Zobacz ekskluzywne kulisy klipu
Koncert nie zaczyna się eksplozją. Zaczyna się szeptem. Ralph siedzi na scenie w białym T-shircie ze słonecznikiem, w zwykłych dżinsach, z platynowymi włosami zaczesanymi do tyłu. Punktowe światło odsłania jego twarz bez litości. Zespół gra jakby pół kroku za nim, ostrożnie. Na pierwszym planie zostaje głos – nagi, kruchy, momentami łamiący się. Ballada. I nagle cała sala wstrzymuje oddech. Publiczność milknie tak, jak milknie się tylko wtedy, gdy czuje się, że za chwilę wydarzy się coś ważnego.
Na pohybel hejterom, czyli urodzinowy koncert Kayah w Stodole [RELACJA]
Nad sceną wisi gigantyczna tęcza. Nie krzyczy kolorami, nie narzuca się – po prostu jest. Jak obietnica. Jak znak, że to miejsce jest bezpieczne. Że tu można mówić o wstydzie, o strachu, o miłości, która nie przyszła na czas. Że tu można być sobą, nawet jeśli to „ja” jest niekompletne i zmęczone.
Zdjęcia: Artur Konopka
Między piosenkami Ralph próbuje oddychać. Żartuje, uśmiecha się niepewnie, jakby chciał na chwilę rozszczelnić emocjonalną tamę. Ale w kolejnych utworach z nadchodzącej płyty zaciska ją jeszcze mocniej. Każda piosenka dokłada kolejny kamień do plecaka, który niesiemy wszyscy. Myśli, które wracają nocą. Uczucia, których nie zdążyliśmy wypowiedzieć. Miłości, które skończyły się, zanim naprawdę się zaczęły.
Nawet gdy publiczność na moment ożywa przy „Hymnie o Warszawie”, kiedy pojawia się znajomy rytm i wspólne uniesienie, Kaminski szybko wraca do tego cichego miejsca. Jakby nie potrafił, a może nie chciał, uciec przed tym, co w nim niewygodne. Przed przegranymi relacjami. Przed tęsknotą, która nie zna daty ważności. Przecież każdy z nas nosi w sobie taką historię. Jedną. Albo kilka.
Zdjęcia: Artur Konopka
Szczególnym momentem wieczoru staje się „Jan” z debiutanckiej płyty artysty. Utwór, sam w sobie niepowtarzalny, zostaje zadedykowany zmarłej niedawno Magdzie Umer. Wokalista na chwilę traci kontrolę nad głosem, nie ukrywa łez. To nie jest teatralny gest, to wzruszenie kogoś, kto właśnie dostał od publiczności więcej, niż się spodziewał. Nowy materiał zostaje przyjęty z uważnością i czułością, które wciąż nie są koncertowym standardem.
Cztery dekady wdzięczności, czyli koncert Simply Red w Krakowie [RELACJA, ZDJĘCIA]
Kulminacja przychodzi wraz z „Ostatnim dniem lata”. Wtedy pęka już wszystko. Słowa – „Jak nie płakać jak nie. I tak długo trzymałaś się. Jak nie tęsknić jak nie. Tęskniłaś zawsze to już wiesz” – przestają być tylko tekstem piosenki. Zamieniają się w zbiorowe wyznanie win, żalów i strat. W coś, co każdy słyszy po swojemu.
Zdjęcia: Artur Konopka
Po koncercie Ralph dziękuje, przedstawia nowy skład Best Band In The World i schodzi ze sceny. „Góra” zostaje oddana publiczności. Przyjęta, przeżyta, wypłakana. Ale Kaminski nie potrafi zniknąć tak po prostu. On zawsze wraca. Wie, że jeszcze nie wszystko zostało powiedziane.
Bis przynosi chwilowe rozluźnienie. „Bal u Rafała” w country’owej odsłonie, „2009”, wreszcie „Kosmiczne energie”, jak ostatni zastrzyk tlenu po emocjonalnym zanurzeniu. Publiczność wybucha, jakby na moment odzyskała grunt pod nogami.
Zdjęcia: Artur Konopka
Nowy album Kaminskiego ukaże się w przyszłym roku i już teraz widać, że będzie zupełnie inną opowieścią. Mniej przebojową, mniej efektowną, za to boleśnie szczerą. To nie płyta, którą włącza się w tle. To płyta, która siada obok i pyta, czy na pewno wszystko u nas w porządku.
I chyba już dziś można powiedzieć jedno: jeśli to ma być najbardziej rozdzierająca trasa koncertowa przełomu roku, a może i całych ostatnich lat, to dlatego, że Ralph Kaminski nie boi się pękać na oczach innych.
A niewielu artystów potrafi zrobić to tak, żeby pękali razem z nim.
Bartosz Sąder, dziennikarz Wirtualna Polska