Wówczas Jacek Krzyżaniak znajdował się u szczytu formy. Był to najlepszy okres w jego sportowym życiu. Osiągnął cel, o którym marzy każdy żużlowiec. Stanął na najwyższym stopniu podium Indywidualnych Mistrzostw Polski. To dla niego zabrzmiał Mazurek Dąbrowskiego i to jego nazwisko trafiło na legendarną Czapkę Kadyrowa.

W 1997 roku w Częstochowie głównym faworytem był Sławomir Drabik, broniący tytułu wywalczonego rok wcześniej w Warszawie. Lokalni kibice mocno wierzyli w swojego lidera i niewiele zabrakło, by świętował złoty medal. W jednym z wyścigów pomylił jednak liczbę okrążeń i dojechał do mety jako drugi, kończąc zawody z dorobkiem 13 punktów, tyle samo co Krzyżaniak. Trzeci był Tomasz Gollob, który startując w cyklu Grand Prix, zgromadził 12 punktów.

ZOBACZ WIDEO: To na niego wszyscy czekają w Gorzowie? Stal jest zainteresowana od wielu lat

Wyścig dodatkowy o mistrzostwo przeszedł do historii, głównie ze względu na zachowanie gospodarzy, którzy robili wszystko, by Drabik zdołał obronić tytuł. – To ciekawe, że po wylosowaniu pól startowych wyjechała polewaczka. Tor przygotowuje się przed losowaniem, żeby szanse były równe. To było zrozumiałe, bo Sławek był miejscowym matadorem. Chciał wygrać, a ludzie chcieli mu pomóc – wspominał w rozmowie z WP SportoweFakty.

Po starcie Krzyżaniak musiał zmierzyć się z mocno nasiąkniętą nawierzchnią i od razu obrał jazdę pod bandą, gdzie tor był bardziej suchy. Drabik także skierował się w to miejsce, co groziło kolizją obu zawodników, jednak częstochowianin stracił prędkość i rywal z Torunia zyskał przewagę.

Moim celem było wygrać start i wjechać na zewnętrzną. Udało mi się to i przyblokowałem go – relacjonował torunianin. Po latach sam Drabik w rozmowie z portalem weszlo.com przyznawał, że liczył na inne rozstrzygnięcie: – Sędzia mógł to powtórzyć. Pytanie, za kim był? – zastanawiał się zawodnik, który zdobył srebrny medal.

Zawodnik Apatora wypracował przewagę nad liderem Włókniarza i przez cały bieg jechał wśród ogłuszającego gwizdu z trybun. W jego stronę leciały butelki. – Tam była sytuacja, że krótko przed tym częstochowscy kibice zostali uznani za najlepszych w Polsce. A potem rzucali butelkami, na szczęście plastikowymi – opowiadał z uśmiechem ówczesny mistrz, dodając, że jadąc do mety, myślał tylko o tym, by nic złego się nie wydarzyło.

W sporcie żużlowym, jak w każdym innym, przed metą zawsze może się coś wydarzyć. Myślałem o tym, żeby nic się nie stało i wybierać najlepsze ścieżki do jazdy. Radość przyszła dopiero po przekroczeniu mety. Nie mogłem w to uwierzyć – podkreślał.

Od tego czasu kibice w Częstochowie darzyli go wyraźną niechęcią. Za każdym razem, gdy przyjeżdżał tam na ligowy mecz, witany był głośnymi gwizdami.

Niewiele brakowało, by kariera Krzyżaniaka w ogóle się nie rozpoczęła. W latach 1967-1976 jego ojciec Bogdan był żużlowcem klubu z Grodu Kopernika, więc ten sport od zawsze był obecny w jego życiu. Sam Jacek długo jednak unikał motocykla, trenując inne dyscypliny, głównie piłkę nożną w Pomorzaninie. – Grałem w piłkę i miałem przejść do Zawiszy Bydgoszcz. Jednak w zawodach oldbojów startował tata. Nie mogłem nie pójść na stadion – wspominał.

Miał 18 lat, gdy okazało się, że żużel jednak go wciągnął i rozpoczął nowy etap swojego życia. – Patrzyłem na niego i myślałem, że to stary facet, a radzi sobie świetnie. Właściwie wszystko zależy od niego. Żużel to sport drużynowy, ale też indywidualny. W piłce dużo zależy od zespołu. Zobaczyłem to i zapragnąłem spróbować – opowiadał.

Podczas naboru do klubu jego wiek nie był atutem. Został odrzucony, ponieważ uznano go za zbyt starego. Pomogło jednak to, że jego sąsiadem był Jan Ząbik, który przyjął go do szkółki. Rodzice nie byli entuzjastycznie nastawieni do żużlowych treningów syna. Matka obawiała się zagrożeń, a ojciec wolał, by rozwijał się w innych sportach.

Ostatecznie Jacek Krzyżaniak poszedł drogą swojego ojca Bogdana. W I Lidze zadebiutował w wieku 20 lat. Jak na żużlowe realia było to późno, jednak biorąc pod uwagę, że szybko stał się jednym z czołowych zawodników w kraju i zdobył wiele medali, budzi to uznanie. Na dziesięciolecie kariery wywalczył w Pile srebrny medal Drużynowych Mistrzostw Świata z reprezentacją oraz tytuł, o którym zawsze marzył.

Gdy zaczynałem, najważniejsze było dla mnie indywidualne mistrzostwo Polski. To był mój cel od samego początku i udało się go zrealizować. Nie myślałem o mistrzostwach świata, bo wtedy byliśmy jeszcze za kurtyną. Nawet nie pomyślałem o tym – mówił.

Warto dodać, że sukces w Częstochowie był dla Krzyżaniaka drugim podium w IMP. W 1994 roku we Wrocławiu uległ jedynie Gollobowi, a na przełomie wieków dołożył jeszcze trzy brązowe medale (1999, 2000, 2002), już jako zawodnik WTS-u Wrocław. Do dziś pozostaje drugim i jednocześnie ostatnim indywidualnym mistrzem Polski seniorów wywodzącym się z toruńskiego Apatora.

Po przenosinach z Torunia do Wrocławia, którym towarzyszyły spory między klubami zakończone w sądzie, startował jeszcze w barwach zespołów z Bydgoszczy i Grudziądza. W tym okresie zaliczył dwa groźne upadki, które miały duży wpływ na jego dalsze życie. W 2003 roku w Zielonej Górze doznał wielu złamań, a w 2007 roku w Grudziądzu przeszedł kilkutygodniową śpiączkę i stłuczenie mózgu.

Torunianin wrócił do zdrowia, jednak wkrótce zdecydował się zakończyć karierę sportową. Z żużlem jednak nie zerwał. Pozostał blisko tego środowiska, pełniąc z przerwami funkcję komisarza toru m.in. podczas spotkań PGE Ekstraligi. Przez dwa lata (2014-2015) pracował także z młodzieżą w swoim macierzystym klubie. Był również radnym miasta Torunia.