Oficjalnie statuetkę MVP za wtorkowy mecz Bogdanki LUK Lublin z PGE Projektem Warszawa (3:0) otrzymał atakujący mistrzów Polski Mateusz Malinowski. Jednak gdyby przyznawać wyróżnienia nie tylko graczom drużyny zwycięskiej, większość kibiców zgodziłaby się co do tego, że powinno ono trafić w ręce Damiana Wojtaszka. Kapitan PGE Projektu Warszawa nie mógł zagrać w tym spotkaniu na swojej nominalnej pozycji, bo sytuacja zmusiła warszawian do wystawienia całkowicie eksperymentalnego składu. Wirus grypy, jaki dopadł stołeczny zespół, zdziesiątkował ich na tyle, że mogli skorzystać jedynie z połowy składu. A to oznaczało, że ich kwadrat dla rezerwowych świecił pustkami w trakcie meczu, bo nie mieli zmienników.
Dalszy ciąg materiału pod wideo
Na hitowy mecz bez atakującego. Musieli improwizować
Problemy zdrowotne w ekipie z Warszawy zaczęły się właściwie już w ubiegłym tygodniu, bo na domowy mecz z PGE GiEK Skrą Bełchatów (19 grudnia) niezdolny do gry był środkowy Jurij Semeniuk. To on jako pierwszy rozchorował się w ekipie Projektu. Jeszcze w niedzielę, warszawianie trenowali praktycznie w komplecie, ale już nazajutrz czterech graczy nie wsiadło do autokaru jadącego na mecz do Lublina: trójka czołowych zawodników Bartosz Bednorz, Jakub Kochanowski i Linus Weber oraz rezerwowy atakujący Bartosz Gomułka. Nie był to jednak koniec osłabienia składu. W dniu spotkania do Warszawy wrócili kolejni zawodnicy — Karol Kłos, Jakub Strulak i Bartosz Firszt. Klub wydał też komunikat medyczny i wówczas stało się jasne, że warszawianie przystąpią do meczu w ekstremalnie okrojonym składzie.
— Cały czas liczyliśmy, że jeszcze zawodnicy dojadą na samo spotkanie. Kiedy klub wydał komunikat medyczny, wiedzieliśmy, że nie będzie to łatwy mecz dla rywali, a jednak niewiele brakowało i nasze spotkanie trwałoby dłużej niż trzy sety — mówi kapitan i rozgrywający Bogdanki LUK Lublin Marcin Komenda, którego zespół wygrał 3:0.
Ekipa trenera Tommiego Tiilikainena na hitowy mecz kończący pierwszą rundę sezonu zasadniczego została z siedmioma graczami i bez nominalnego atakującego w składzie. Na swojej pozycji we wtorek wystąpił jedynie rozgrywający Jan Firlej i przyjmujący Kevin Tillie oraz środkowy Semeniuk. Z tym ostatnim duet na środku stworzył rozgrywający Michał Kozłowski. Libero Damian Wojtaszek odpowiadał za przyjęcie, a jego miejsce na nominalnej pozycji zajął jego zmiennik Maciej Olenderek.
Wydawało się, że warszawianie będą rzuceni rywalom na pożarcie, ale od początku spotkania to po ich stronie widać było większą swobodę, podczas gdy w ekipie mistrzów Polski raz po raz pojawiały się nerwowe ruchy i błędy. Kibice w hali Globus także docenili postawę rywali, którzy nie oddali meczu walkowerem, tylko wyszli na boisko mimo przeciwności losu. Najczęściej skandowali nazwisko Damiana Wojtaszka, który stał się bohaterem tego spotkania. Zwłaszcza gdy dwukrotnie zatrzymał ataki lublinian czy zdobył punkt z drugiej linii. W sumie punktował w tym spotkaniu 10 razy (8 atakiem i 2 blokiem).
— Pewnie, gdy rywale zobaczyli mnie w roli przyjmującego, poczuli presję. Czekałem na to 20 lat i w końcu udało się tuż przed samymi Świętami. Najważniejsze, że uniknęliśmy kontuzji, bo przy 7-osobowym składzie, nie mielibyśmy zmiany i nie byłoby jak grać. Cieszę się, że lubelscy kibice tak pozytywnie nas przywitali, znając naszą sytuację — mówi nieoficjalny MVP wtorkowego spotkania w Lublinie Damian Wojtaszek. I dodaje:
— Dzień przed meczem jeszcze chłopaki, którzy byli z nami w drodze do Warszawy, po prostu padli jak kawki. Nawet nie dało się z nimi rozmawiać. W dniu meczu wrócili do domu, a my zostaliśmy w siedmiu. Powiedzieliśmy sobie, że zagramy tak, jak możemy. Mamy indywidualności, które pozwoliły nam grać na dobrym poziomie z mistrzem Polski — mówi kapitan stołecznej ekipy.
Kapitan lublinian przyznaje, że po stronie jego ekipy było we wtorek dużo nerwowości. Zwłaszcza gdy po jednym z bloków Wojtaszka na początku drugiego seta Projekt prowadził już 7:2.
— Było nerwowo, bo w boisko wpadały proste piłki albo dostawaliśmy pojedyncze bloki od zawodników, którzy nominalnie nie skaczą pod siatką ze względu na swoje pozycje. Wiedzieliśmy, że rywale nie mają w tym meczu nic do stracenia. Chcieliśmy wygrać 3:0 i choć styl nie był powalający, to dobrze, że kończymy pierwszą rundę sezonu zasadniczego na pierwszym miejscu — mówi Komenda.
W styczniu jego zespół czeka nawet 10 spotkań do rozegrania, jeśli awansują do turnieju finałowego Pucharu Polski.
Chcieli przełożyć mecz. Nie było terminów
Klub z Warszawy walczył o przełożenie spotkania, wysyłając w poniedziałek wniosek do władz ligowych, ale ze względu na napięty kalendarz spotkań nie udało się zrealizować ich prośby. Zwłaszcza że już za pięć dni (29 i 30 grudnia) rozgrywane są ćwierćfinały Pucharu Polski, a spotkanie ekip z Lublina i Warszawy decydowało o ich rozstawieniu w walce pucharowej. Stąd konieczne mogłoby być także przesunięcie terminów spotkań ćwierćfinałowych, czyli wprowadzenie zmian w kalendarzach także innych zespołów.
PGE Projekt w walce o wejście do turnieju finałowego Pucharu Polski zmierzy się z PGE GiEK Skrą Bełchatów, zaś rywalem lublinian będzie 1-ligowy zespół z Nysy.
— Musimy dobrze przygotować się do tego spotkania. Nawet jeśli rywal jest z niższej klasy rozgrywkowej — mówi Komenda.