– Almaty stolica mira, hej, hej, hej – niesie się przez wielkie kazachskie miasto, do którego wczoraj pierwszy raz zawitała Liga Mistrzów. Rosyjski wyraz „mir” możemy tłumaczyć na dwa sposoby – oznacza on bowiem i „pokój”, i „świat”, więc konkretna interpretacja zależy zwykle od kontekstu. W Kazachstanie pasują mi jednak obie wersje, zaraz wytłumaczę dlaczego. Albo w sumie nie tak zaraz, bo przeżyłem dzień meczowy z Kajratem Ałmaty i najpierw opowiem wam o tym szaleństwie.

Kliknij tutaj i oglądaj Ligę Mistrzów w Canal+

Liga Mistrzów w Canal+

Godzina dziewiąta lokalnego czasu, okolice stadionu. Nie ma specjalnie sensu tłumaczyć, o który stadion chodzi, bo tego dnia wszyscy wszystko wiedzieli. Przyjadą stamtąd, wejdą tędy, zamkną tam, zastawią tutaj, zagrają tu. Wszystko jasne i oczywiste – Kajrat Ałmaty ugości w Kazachstanie wielki Real Madryt, nie trzeba nikogo pytać, po co tu przyjechał.

– Po co tu przyjechałeś? – pyta mnie Bing, przesympatyczny i wygadany Chińczyk, z którym później pójdę na zakupy i jak jakieś małpiszony nie będziemy umieli zeskanować bananów przy kasie samoobsługowej. – Co tu robisz?

No na ryby przyjechałem, stary. Ale już dobra, zgrywam się, teraz serio – wpadłem udzielić niedorzecznych wywiadów dla czterech kazachskich telewizji i internetowego kanału, nagrać dwa tiktoki dla miejscowych dzieciaków, zdobyć jakieś piętnaście nowych numerów telefonu i uścisnąć kilkadziesiąt dłoni. A, i objąć faceta owiniętego w kazachski szlafrok, a potem poskakać z jakimś gościem, co dmucha w trąbkę. Taka praca.

Ugościć Real Madryt. Kajrat Ałmaty i sztuka dobrej prezentacji

Bing przybył do Kazachstanu z innym Chińczykiem, Alexem. Obaj znają jeden wyraz po polsku, a ja nie znam żadnego po chińsku, trochę głupio, ale jakoś przeszło to bez echa. Obaj studiują też w Wielkiej Brytanii, co sprawia, że świetnie idzie nam rozmowa, za którą moja podświadomość ewidentnie tęskniła – płynna, niezbyt wymagająca. Po prostu w języku angielskim. – Real Madryt, mój klub – Bing jest bardzo konkretny, kiedy przychodzi co do czego. Z ciekawości pytam go też, czy widział tu dużo Chińczyków kibicujących Królewskim, bo ja sam miewam już problemy z odróżnieniem wszystkich mieszających się w mieście nacji. – Wiesz co, niezbyt ich tu wielu jak na razie.

Kazachowie spodziewali się ich istnego szturmu na Stadion Centralny, lecz ten nie nastąpił, także dlatego, że dostanie biletu na ten mecz wcale nie było specjalnie łatwą sprawą.

Bilet ze złota. Real Madryt z Kajratem Ałmaty tylko dla wybranych

Ostatecznie paru rodaków Bing i Alex spotkali. Chiński fanklub Królewskich prezentował się w Ałmatach dumnie

Zresztą i bez tego miasto zapchało się wczoraj dziesiątkami tysięcy kibiców, a piłkarskie szaleństwo zaczęło się całkiem wcześnie za sprawą zwariowanych fanów gotowych koczować (jakie to kazachskie!) od samego rana w okolicach stadionu, na którym cokolwiek zacznie się dziać dopiero wieczorem. Takie wasze prawo, czekajcie sobie.

A ja was przepytam od stóp do głów, tak jak tutejsza prowincja nauczyła mnie na moim własnym przykładzie. Zacznijmy od Binga i Alexa. Obaj mieszkają na zachodzie, widzieli też wielkie chińskie miasta, ale tutaj… niczego im nie brakuje: – Ciebie pewnie szokuje ruch uliczny, ale cóż – takie są azjatyckie miasta, dla nas to nic dziwnego, naprawdę. Dużo hałasu, przyduszany klakson i ciągle włączone światła awaryjne to cechy charakterystyczne na ich drogach, ale tak jest też u nas w Chinach czy w tych innych pobliskich krajach – tłumaczą mi nowi koledzy.

– Ale gdyby tak się zastanowić, to my jesteśmy tu typowymi gośćmi z zachodu, ja na przykład uczę się na co dzień w Leeds – mówi Alex. – I to, co tu widać, w gruncie rzeczy niewiele się różni od Anglii. Czasem nawet jeżdżą tu po lewej stronie – pozwolił sobie na żart Chińczyk.

Mi tam nie było do śmiechu, bo były momenty, że siedziałem na miejscu pasażera z duszą na ramieniu, kiedy jakiś miejscowy kierowca faktycznie postanowił chwilę pojeździć pod prąd, i to całkiem szybko.

Bing kontaktował się ze mną także po meczu. – Rany, wejście na stadion to była walka. Totalny chaos – dziwił się, kiedy odnalazł różnicę między Ałmatami, a zachodem czy Chinami

A może by tak spotkać Roberto Carlosa?

Moi znajomi Chińczycy pewnie wypadliby z kapci, gdyby mieli tyle szczęścia, co Dias, Kazach o wybitnie hiszpańskim imieniu. – Można powiedzieć, że byłem przeznaczony Realowi – mówi z powagą w głosie chłopak w moim wieku. – Moje imię jest dosyć wyjątkowe, więc i ukochany klub musiał być wyjątkowy – dodaje.

Dias to gość, który jeszcze dobę przed meczem nie miał na niego biletu, ale też nie miał tyle pieniędzy, żeby kupić go z drugiej ręki. Był jednak niezwykle, ale to naprawdę niezwykle uparty i cały wieczór poprzedzający spotkanie Kajratu z Królewskimi odświeżał oficjalną stronę kazachskiego klubu w nadziei na cud. Ten się zdarzył. – Klikam, klikam, a tu nagle jest bilet, jedna sztuka. To było gdzieś o 2:30 w nocy, szybko zrobiłem co trzeba i oto jestem, obejrzę w końcu Real na żywo – cieszy się Dias, który jest w lekko otępiałym stanie. To jedno z tych stadiów radości, w których nie wszystko jeszcze do ciebie dociera, bo najprawdopodobniej przeżywasz najlepsze godziny w swoim życiu.

– Był też chyba jakiś znak, że mi się to wszystko uda, los nade mną czuwał. Zobacz, dzień przed meczem rano poszukałem szczęścia w pobliżu hotelu, gdzie śpią piłkarze z Madrytu. A tu on, Roberto Carlos. Przyjechał do Ałmatów jako ambasador Realu i nie będę ściemniał – spotkanie z nim to jak spełnienie marzeń – przekonuje Dias, który z każdym kolejnym punktem swojej opowieści jest coraz bardziej wzruszony. Nie to, że mi się zaraz rozpłacze, ale kiedy tak wszystko opowiada, to chyba powoli układa sobie w głowie, jak wielkie szczęście go spotyka.

Tak wygląda facet, który dzięki Lidze Mistrzów w Kazachstanie spełnia dziecięce marzenia. Jak coś mowa o tym po prawej, ten po lewej to jakiś były piłkarz

Nawet nie muszę mu zadawać kolejnych pytań, bo worek ze słowami już dawno się rozwiązał: – Byłem naprawdę mały, kiedy zacząłem wariować na punkcie Realu. Zobacz, tu od lewej właśnie Roberto Carlos, dalej Beckham, Figo, Ronaldo, Zidane i Raul – wymienia jednym tchem, jak pewnie robił to przez dobrych dwadzieścia lat swojego życia.

Dziś spotkałem tego uśmiechniętego chłopca ze starego zdjęcia, a nie dorosłego faceta. Dias, miło było cię poznać, mam nadzieję, że wkrótce spotkasz resztę idoli ze zdjęcia.

Co ja wiem o długich lotach… „Chłopie, piętnaście godzin w podróży”

Niełatwo było wczoraj spotkać jakiegoś Hiszpana, ale trochę się tego spodziewałem. Pod względem logistycznym ten wyjazd dla kibiców z Półwyspu Iberyjskiego mógł być tylko i wyłącznie katorgą, ale trzech dżentelmenów pokazało, że się da. Panowie przelecieli grubo ponad sześć tysięcy kilometrów, żeby obejrzeć Real Madryt w akcji – sami przyznacie, że w kategoriach wyjazdów to naprawdę imponujące osiągnięcie.

– Chłopie, co tu gadać, to było piętnaście godzin w podróży – wspomina z lekkim przerażeniem wysoki i sympatyczny Hiszpan – Lecieliśmy przez Dausze w Katarze, tam dopiero mogliśmy złapać bezpośredni lot do Ałmatów. Nie będę nawet udawał, że to przyjemna wycieczka, ale oglądanie Realu na żywo rekompensuje nam wszystko – twierdzi mój rozmówca wskazując na kolegów.

To było jednak dla nich niezwykle ważne przedsięwzięcie, bo nie wyobrażają sobie, żeby Królewscy grali na wyjeździe bez wsparcia z kraju. Bez względu na dystans i koszty: – Przyjechaliśmy tu wywiesić hiszpańską flagę, po prostu – dodaje kolega podobny do Andy’ego Garcii. Ten po prawo.

Reprezentacja z maleńkiego, liczącego niespełna dwa tysiące mieszkańców Villar del Olmo. W tym Ałmackim tłumie można by ją było przegapić, ale na szczęście spotkaliśmy się na ponad dwanaście godzin przed meczem

To Kajrat Ałmaty przyciągnął tysiące kibiców. Real Madryt? Jaki Real?

Do fanów Realu zdążyliśmy się już jednak w Europie przyzwyczaić, bo Królewscy regularnie jeżdżą po świecie i odwiedzają kraj za krajem. Tajemnicą pozostaje Kajrat, którego kibice dopiero mają okazję zaprezentować się szerszej publiczności. Ale dają radę, o czym rozmawiam z Tymkiem, poznanym w Kazachstanie Polakiem, który też ma mnóstwo swoich spostrzeżeń na temat tutejszych futbolowych zapaleńców.

– Bardzo żywiołowo reagujący kibice. Śpiewał cały stadion, tutejsi wiwatowali na wejście swoich zawodników, a na gości z Madrytu gwizdali i buczeli. Co nie znaczy, że czuć było agresję, wobec kibiców Realu obecnych na trybunach, nie, nie. Wielu z nich siedziało zresztą ramię w ramię z tutejszymi – relacjonuje mi kibic Śląska Wrocław, który swój pierwszy mecz Ligi Mistrzów obejrzał akurat w Ałmatach. – Na ogromny plus – meksykańska fala na początku meczu. Świetna zabawa na pełnym kibiców stadionie stadionie – zauważa Polak, który na mecz przyszedł z jedenastoletnią córką i oboje są bardzo zadowoleni.

Z perspektywy trybun wyglądało to jak prawdziwe święto futbolu, ale nie do końca skupione na figurze wielkich rywali, którzy przyjechali do kazachskiego kopciuszka. – Kajrat, Kajrat, Kajrat, Kajrat – niosło się przed, w trakcie i po meczu. Na stadionie i pod stadionem. W pubach, prywatnych domach i w samochodach, które też brały czynny udział w dopingu, klaksonami okazując wsparcie miejscowej drużynie.

Choć ogień przygasał nieco wraz z kolejnymi golami strzelanymi przez gości, to doping nie ustał aż do późnych godzin nocnych. Byli ze swoim zespołem przed meczem, to i po meczu są mu całkowicie oddani. Porażka to nie problem, kiedy masz dumę i pod wpływem ogromnej adrenaliny gotów jesteś wypluwać z siebie płuca.

Fani stanęli na wysokości zadania, tworząc na trybunach atmosferę święta. Udzieliła się ona także tym, którzy biletu na mecz nie zdołali zdobyć i dopingowali Kajrat spod bram stadionu

Wszyscy byli tu naprawdę fanatycznie oddani swojej drużynie. Nawet w gronie typowo niedzielnych kibiców panowało przeświadczenie, że na boisko wybiegną „nasi” i rywale, że to starcie „my” kontra „oni”. Walka. W najczystszej jej postaci, ale jednak walka. W ciągu dnia emocje narastały jednak powoli i do wrzenia kibice doprowadzili się dopiero w momencie idealnym, na jedną, może dwie godziny przed meczem. Obserwowanie jak przez cały dzień rozwija się pasja miejscowych sprawiło mi mnóstwo przyjemności.

Handel ma się tu naprawdę dobrze. Kupiłem nawet flagę na pamiątkę

– Kaj-rat, Kaj-rat – każdy mógł mnie tak wczoraj zaczepić, a ja odpowiadałem momentalnie takim samym okrzykiem. Od godziny dziesiątej do późnej nocy, wszędzie tylko Kajrat i Kajrat. W samochodach zaczepione flagi Kazachstanu i klubowe. Na ulicach przez cały dzień pewnie setki sprzedawców z gadżetami dalekimi od oficjalnych, przygotowanymi jednak specjalnie pod ten mecz. – Ile za flagę? – pytam jakiegoś chłopaka. – Dwa tysiące tenge – odpowiada, a ja szybko przeliczam, ile mnie ten biznes będzie kosztować. Jakieś dwanaście złotych, da się przeżyć, a i tak pewnie robią pod stadionem co najmniej pięciokrotną przebitkę, więc w tutejszych realiach zdarł ze mnie strasznie.

Ale dwanaście złotych? Mimo wszystko niewiele za wielką flagę Kazachstanu, którą można się opatulić, jak już zrobi się trochę zimniej. Ten patent zaobserwowałem u innych fanów i trochę im pozazdrościłem – wyglądali bardzo, ale to bardzo efektownie. A spotkałem ich naprawdę różnych.

Już od rana lokalsi wystawiali się w pobliżu stadionu ze swoim towarem. A ten był zaskakująco dobrej jakości

Zaskakujące dodatkowe obowiązki. „Lepiej weźcie jego”

Pod stadionem coraz więcej ludzi, jest już wczesne popołudnie, a ja i tak mam w planach kręcenie się tam aż do późnej nocy. Nigdy nie wiadomo, kogo spotkasz i co ci się przytrafi, nawet jeśli każda znajomość zaczyna się tak samo.- Skąd jesteś? – pyta mnie ubrany w kazachską tunikę wielki chłop z wielką flagą Kazachstanu na patyku i równie wielkim brzuchem. – Przyjechałem z Polski, miło cię poznać – odpowiadam. Wcześniej nawiązaliśmy kontakt, kiedy na głośne okrzyki jego i jego kolegów odpowiedziałem równie głośno. Docenili, oj docenili.

– Pokazuj koszulkę, no piękna, brawo. Satpayev na plecach, brawo, brawo! – kiwa głową z uznaniem Kaharman, z którym nie mogę się równać w żadnej kibicowskiej kategorii. Gość jest do tego stopnia niesamowity, że w kadrze chciały go mieć wszystkie telewizje przygotowujące swoje materiały spod stadionu. – Chodź, chodź, stań tutaj, pomachaj flagą proszę – namawia Kaharmana operator Qazaqstan TV. Za chwilę zlecieli się też reporterzy, którzy koniecznie chcieli z Kaharmanem porozmawiać o zbliżającym się meczu, ale on wtedy troszkę się zawstydził i zaczął się rozglądać za jakimś rozwiązaniem, które uratuje go przed patetyczną przemową w telewizji.

– Lepiej weźcie jego, to mój przyjaciel, jest dziennikarzem z Polski – rzucił po krótkim namyśle, a ja momentalnie zdałem sobie sprawę, że zaraz znajdę się w centrum jakiegoś wielkiego nieporozumienia. Wszystko dzięki temu, że po prostu pośpiewałem chwilkę o Kajracie trzymając się za bary z Kaharmanem. Sytuacja szybko wymknęła się spod kontroli.

Stań tu.

Patrz tam.

Tu druga kamera, spójrz też na nią.

– Zadam pytanie po angielsku, ale wytłumaczę ci po rosyjsku, okej? Odpowiesz mi po angielsku czy jak? Proszę, przesuń się, wyjdź z kadru – te ostatnie słowa dziennikarz telewizji KTK skierował do Kaharmana, ale musiałem zaoponować. – On jest ze mną, bez niego nie rozmawiam, to mój przyjaciel – rzuciłem niedorzecznie pewny siebie. I Kaharman został, robiąc to, co umiał tego dnia najlepiej ze wszystkich. Wrażenie.

Mój towarzysz najpierw wrzucił mnie na niezłą minę, a potem tylko się uśmiechał. Niesamowity facet, naprawdę

Najbardziej lubię opowiadać o cudzych przygodach, ale tym razem pewnie znajdą się jacyś cisi obserwatorzy podobni do mnie, którzy w swoich tekstach będą opisywać to wielki zamieszanie, jakie mimowolnie wywołały Kaharman i jego obawa przed powiedzeniem kilku słów do kamery. Mikrofony, kamery, przestawiający ludzi wydawcy i tłum gapiów, który zaczął to wszystko traktować jak doskonałą zabawę. Pozostało oddać się temu grupowemu szaleństwu. – Antoni, jesteś dziennikarzem, to zrozumiesz. Ja wcale nie mówię po angielsku, ale musisz odpowiedzieć mi na dwa pytania, ja je zadam po kazachsku, teraz ci wytłumaczę – mówi Mierambiek, który ma już w głowie wielki plan na swoje entuzjastyczne wejście na żywo. Za nami ustawił całą grupę kazachskich kibiców i pouczył ich, że mają reagować na wszystko naturalnie. I cokolwiek się wydarzy, mają być możliwie najbardziej rozemocjonowani. Wizja dziennikarza była doprawdy rozbudowana.

– Ja zrobię tak, a wy co? Łuuuu, tak, rozumiemy się? Świetnie – mówił po kazachsku, ale takie słowa to bym zrozumiał w każdym języku świata. Zaraz jednak znowu przyszedł do mnie: – Najazd kamery, potem przejście na ciebie, kamera odjeżdża, przechodzisz tam, przy fladze, okej?

No okej Mierambiek, okej. Ty tu rządzisz, gramy na twoich zasadach. Ale na wejście live nie byłem realnie gotowy. Facet zaczął od absolutnie najbardziej entuzjastycznej nawijki, jaką w życiu widziałem. Tutaj jesteśmy, stadion, mecz, kibice, o tu popatrz operatorze, a nie, chodziło mi o moje prawo, Kajrat, Real. – I mój wielki przyjaciel z Polski, Antoni! Witaj Antoni, super że jesteś! – tyle znów byłem w stanie wyłapać z kontekstu, bo kazachski język to już absolutnie nie dla mnie. Uśmiech, piąteczka i jedziemy.

– No tu jest pięknie, atmosfera wspaniała, Liga Mistrzów budzi tutaj większe emocje niż mógłbym sobie wyobrażać. A jeśli chodzi o… – nie dokończyłem, bo Mierambiek wszedł mi w zdanie. W sumie to jak miałby mnie niby zrozumieć, skoro odpowiadałem na jego pytanie w języku, którego nie zna? On zresztą zaraz zadał kolejne, z którego bez wcześniejszego przygotowania zrozumiałbym tylko „Kajrat” i „Real”. – Tak, Real jest bardzo dobrą drużyną, kurcze, trudna sprawa… panowie, kto dziś wygra? – pytam kibiców za naszymi plecami, niech się dzieje. – Kajrat, Kajrat – odpowiadają hucznie, no bo jakby miało być inaczej. No to Kajrat, powiedzieli, niech będzie.

Potem jednak spontaniczność Mierambieka kompletnie mnie poraziła. Szybko przeszedł do przepytywania dzieci, które też oczywiście wskazywały na pewne zwycięstwo gospodarzy. Chwilę później zainicjował już uroczyste odśpiewanie kazachskiego hymnu, wszystko na wizji, na żywo, jakby od niechcenia. Niesamowity facet, naprawdę.

Z kazachskimi kibicami mam sztamę. Kaharman powiedział nawet, że jak będzie mi kiedyś potrzebna taksówka w Ałmatach, to mam się do niego odezwać. I tylko do niego, bo reszta jeździ „za wolno”.

Morze gratulacji i pamiątkowe zdjęcia

Po Mierambieku i jego brawurowym popisie nic już raczej nie mogło zrobić na mnie tak wielkiego wrażenia, ale nawet nie miałem czasu przeanalizować tego, co się faktycznie stało, bo za chwilę podeszli jacyś chłopcy prowadzący swój kanał na TikToku, za nimi dziewczyna robiąca to samo: – Powiesz nam coś, powiedz, proszę – namawiają. No dobra no, Kajrat wygra, Satpayev jest super, Real to wielka firma, Liga Mistrzów w Kazachstanie to święto.

I jeszcze raz – Kajrat wygra, Satpayev jest super, Real to wielka firma, Liga Mistrzów w Kazachstanie to święto. Już mnie jednak zaczepia Vlad z Almaty TV, trzeba lecieć dalej.

Kajrat wygra, Satpayev jest super, Real to wielka firma, Liga Mistrzów w Kazachstanie to święto. Dobra, dorzuciłem coś jeszcze o problemach kadrowych gości i porażce Królewskich z Atletico.

Jeszcze jedna telewizja regionalna, też te same pytania, to i te same odpowiedzi. A potem całe morze gratulacji, uścisków, wymiana numerami telefonu. Jakaś Francuzka, którą podstawił mi do zdjęcia patykowaty Kazach. Trochę wystraszona intensywnością wydarzeń dookoła. To chyba działa trochę tak, że jak już jesteś w telewizji, to musisz być znany, sam nie wiem. Miałem swoje dwadzieścia minut sławy, ale udało mi się jeszcze wymknąć ukradkiem i podejść do Kaharmana.

– Dziękuję, to było szalone, trzymaj się.

– Nie ma za co, jesteś super gość – słyszę w odpowiedzi i nic mi więcej nie potrzeba. Szczyt komplementu.

Kaharman, muszę ci wysłać kilka zdjęć. Spodziewaj się mnie na swoim WhatsAppie

Fajnie być uznawanym za fajnego, ale dochodzę do wniosku, że nie ma w tym większej filozofii. Kilka dni w Kazachstanie nauczyło mnie, że jeśli na życzliwość odpowiesz życzliwością, to dostaniesz miłość. A to największe zobowiązanie, do dania od siebie jeszcze więcej. Z drugiej strony pokochałem moment, w którym miejscowi zapomnieli o bożym świecie i wszystkie swoje emocje dedykowali jedynie lokalnemu klubowi. Kiedy centrum ich życia na dobre stał się Kajrat Ałmaty, od razu wiedziałem, że czeka mnie coś nowego.

Kajrat Ałmaty w centrum uwagi. Szalony tłum z szalonego miasta

Owa nowość objawiła się tym, że na dwie godziny przed meczem pod stadionem zagościł ogromny tłum. Mówiąc ogromny, mam na myśli ogromny – spokojnie drugie tyle co się mieści na stadionie, jak nie więcej. Takie skupiska ludzkie żyją już zwykle swoim życiem i trudno w nich wyłapać jakieś jednostki. Nie ma imion, historii, nowych przyjaciół. Co najwyżej drobne gesty, kiedy akurat ktoś cię przypadkiem nadepnie albo to ty zdzielisz kogoś łokciem.

Dookoła dzieje się natomiast tak dużo, że w sumie trudno nad wszystkim nadążyć. Prowadzących doping pod bramami stadionu znajdziecie co najmniej siedmiu. Przynajmniej ja naliczyłem tylu na godzinę przed meczem, kiedy wciśnięty w tłum starałem się rozszyfrowywać kolejne kibicowskie pieśni. Najbardziej uroczą, która wywołała nawet uśmiech na twarzy towarzyszącego mi tego wieczoru Antka – pracownika polskiego konsulatu w Ałmatach – była ta przekonująca słuchaczy o fakcie, w który na pewno nie będą chcieli uwierzyć.

– Ałmaty stolicą świata – wykrzykiwali kibice Kajratu, ewidentnie mając dużą słabość do tej najczęściej – obok prostego „Kajrat, Kajrat” – powtarzanej przyśpiewki. Do tego jeszcze podskoki i murowany kandydat do absolutnego hitu tygodnia w Kazachstanie. Prosty tekst faktycznie ułatwia wczucie się i dołączenie do ekipy, więc śmiało wepchnąłem się w grupę najgłośniej krzyczących kibiców i razem z nimi wsławiałem pod niebiosy ałmacki Kajrat.

Największy problem miałem przede wszystkim z hymnem narodowym. Raz, że język. Dwa – trochę skomplikowana melodia, co utrudniało nawet udawanie, że znam słowa. Ale doniosły to obrazek, kiedy nagle wszyscy chwytają się za pierś i jak najgłośniej wykrzykują kolejne słowa:

Na niebie słońce złote,
Na stepie ziarno się złoci
Oto mężny kraj – mój kraj.

Duma narodowa jest tu silna, więc nic dziwnego, że charakterystyczne żółto-czarne barwy Kajratu przeplatają się z błękitno-żółtymi akcentami państwowymi. – Ja na to patrzę trochę tak, że błękit nieba, słońce i orzeł – wszystkie trzy – kojarzą się z wolnością. Wiem, że wybór elementów kazachskiej flagi był oficjalnie uzasadniony trochę inaczej, ale tak jest prościej. Jesteśmy wolni i dumni z tego, co mamy dzięki tej wolności. Tym jest Kazachstan.

Nie wiem, jak miał na imię, kim był, nawet bym pewnie nie rozpoznał jego twarzy gdybyśmy się dziś jeszcze minęli na ulicach Ałmatów. Ale ładne to na tyle, że aż od razu, jeszcze będąc w tłumie, wynotowałem słowo w słowo, co ten chłopak w koszulce Kajratu mi powiedział. Jego dumy z drużyny, miasta czy właśnie kraju nie odbiera dotkliwa porażka 0:5 z Realem Madryt. Nie kiedy podstawą jest filozofia ukryta, zdaniem mojego rozmówcy, we fladze Kazachstanu.

Dumni po zwycięstwie, dumni po porażce. Dumni zawsze

Po meczu, po takim srogim łomocie, kibice wychodzący ze stadionu dalej robili więc swoje. Dalej Kajrat, dalej stolica świata, dalej hymn narodowy. Ktoś ma bęben, ktoś zatrąbi. Wiadomo, emocje opadły, ale nie ma tu raczej poczucia, że zespół dał plamę. Kazachstan udziałem swojego klubu w Lidze Mistrzów pokazuje, że jest w pewnym stopniu ważnym punktem na piłkarskiej mapie i może myśleć o zadomowieniu się w europejskiej piłce na dłużej. Bo taki ma plan i chciałby się pochwalić swoimi możliwościami przed jak najszerszym gronem odbiorców.

Kibice po zakończonym meczu wypełnili ałmackie ulice. Nie ma w nich jednak wstydu, nadal są dumni z obecności w Lidze Mistrzów

Do Ałmatów wkrótce przyjadą jeszcze Cypryjczycy z Pafos i Belgowie z Clubu Brugge. O ile tych pierwszych pewnie można jakoś ukąsić, o tyle ci drudzy pojawią się w Kazachstanie w roli murowanych faworytów. Ale przyjadą, zobaczą, posłuchają hymnu Ligi Mistrzów w Ałmatach i może zrozumieją, tak jak ja, że potrzeba na świecie takich miejsc i takich historii, jak te opisywane przeze mnie w w ciągu kilku ostatnich dni. Potrzeba ludziom Kajratu Ałmaty, który pozwala całemu narodowi przedstawić się szerszej publiczności w Europie i to pod wieloma względami.

Bo odkrywanie Kazachstanu to czysta przyjemność, zresztą myślę, że sami zauważyliście, ile frajdy mi to sprawia. Bo nieważne, z której strony go ugryziesz, kraj ten smakuje naprawdę wybornie. Trochę jak ten ich serek, kurt. Na samą myśl aż ślinka cieknie…

CZYTAJ WIĘCEJ REPORTAŻY Z KAZACHSTANU NA WESZŁO:

Specjalne podziękowania dla Tymka, który okazał się świetnym i niezwykle cierpliwym fotografem, oraz dla Antka, którego wyrozumiałość dla mojej potrzeby bycia w sercu dzikiego tłumu nie miała granic. No i dla Binga, który nad ranem jeszcze dzielił się ze mną swoimi wrażeniami po meczu.

***

Na koniec jeszcze wytłumaczenie – Ałmaty faktycznie są stolicą „mira”, bez względu na kontekst i interpretację tego słowa. Pokój jest, jak najbardziej, wszyscy są tu wręcz do rany przyłóż. A jeśli świat miałby być pełen dobra i należałoby wybrać najważniejszy tego dobra ośrodek, to ja nie mam nic przeciwko, żeby padło na Ałmaty. Tylko niech się nauczą jeździć jak ludzie, proszę.