Jest najdłużej panującym mistrzem w historii federacji KSW. Phil de Fries wygrał 13 kolejnych walk, 12 razy skutecznie bronił pasa. Brytyjczyk to człowiek sukcesu, chętnie rozmawiający z ludźmi, ale żeby dojść do tego stanu, musiał uporać się z demonami. Jego ojciec okazał się… nie być jego ojcem. Koledzy ze szkoły go torturowali i wrzucili do jeziora. Później de Fries opiekował się osobami uzależnionymi, a kiedy wracał po pracy do domu, sam pił i ćpał. – Byłem hipokrytą – mówi nam w szczerej i pełnej emocji rozmowie, którą musieliśmy na chwilę przerwać, bo jego wspomnienia okazały się zbyt żywe.

Jakub Radomski: Jesteś mistrzem KSW w wadze ciężkiej, który śrubuje kolejne rekordy. Ale zanim trafiłeś do Polski i do tej federacji, przegrałeś sześć walk. Miałeś bilans 14:6, bez szału. Tyle tylko, że ty często przegrywałeś z własnymi problemami.

Phil de Fries (zawodnik MMA, mistrz KSW w wadze ciężkiej, niepokonany w 13 kolejnych walkach): Była walka, przed którą przez pół roku, dzień w dzień, piłem alkohol, do tego paliłem papierosy i brałem narkotyki. Chodziłem po nocnych klubach, sięgałem po substancje halucynogenne. I przegrałem ją, choć potrafiłem więcej od przeciwnika. Zdarzało się, że taki alkoholowo-narkotykowy ciąg trwał u mnie dziewięć miesięcy.

I łączyłeś to z treningami.

Mało tego – ja w tym samym czasie mówiłem ludziom, którzy zeszli na złą drogę, jak z niej zawrócić.

Jak to?

Kiedy miałem 20 lat, pracowałem w fabryce samochodów. Później moją główną pracą, nawet gdy walczyłem w UFC, było pomaganie osobom uzależnionym. Byłem ich opiekunem, a sam wtedy piłem i brałem. Mówiłem im, że można z tego wyjść, tłumaczyłem jak, po czym wracałem do domu i regularnie się upijałem i sięgałem po narkotyki. Jeździłem na festiwale muzyczne, które były jednym wielkim chlaniem i braniem. Najgorzej było, gdy nie chcieli mnie już w UFC, gdzie przegrałem trzy walki. Posypałem się.

Mój kolega akurat wtedy podpisał kontrakt z UFC. Potrzebował mnie jako partnera treningowego. Wieczorem doprowadzałem się do fatalnego stanu. Nie mogłem spać. Podnosiłem się z łóżka o szóstej rano. Szybkie mycie zębów. Byłem w rozsypce, ale jakoś pakowałem się. Trening, walka z kumplem. Powrót, znowu mycie zębów, szybkie śniadanie, żeby w końcu nie waliło ode mnie alkoholem. I jechałem do ośrodka, przekonywać ludzi, że picie i narkotyki to wielkie zło.

Byłeś w tamtym czasie…

Hipokrytą. To najlepsze określenie.

Kiedyś do ośrodka trafił chłopak, który w przeszłości prześladował mnie w szkole. Pewnego dnia on i koledzy najpierw mnie uprowadzili, później pobili i jeszcze wrzucili do jeziora, jakbym był jakimś bezwartościowym balastem. Kiedy go poznałem, na początku chciałem podejść i go zlać. Oddać za te wszystkie krzywdy po latach. Ale przeglądam jego kartotekę, a tam długa lista strasznych rzeczy. Ojciec go zgwałcił. W domu traktowano go jak zwierzę. Pewnie dlatego sam wybierał przemoc. Na szczęście nie musiałem z nim rozmawiać. Nie potrafiłbym mu przebaczyć. Robił mi zbyt straszne rzeczy.

A inni z twoich oprawców?

Niektórzy nie żyją, przedawkowali. Część tych chłopaków wysyła mi wiadomości, kiedy zbliża się któraś z moich walk. Miłe, życzą powodzenia. Podejrzewam, że boją się, że mogę zemścić się za wszystkie krzywdy po latach.

Im też nigdy nie wybaczysz?

Na teraz nie umiem. Może będę w stanie to zrobić w przyszłości, gdy będę dojrzalszym człowiekiem.

Phil de Fries na treningu przed galą KSW 107

Phil de Fries na treningu przed galą KSW 107

Miałeś też depresję i stany lękowe. Sam przyznałeś w jednym z wywiadów, że przyczyn tych problemów należy szukać w twoim wczesnym dzieciństwie.

Gdy miałem pięć lat, zmarła moja mama. Chorowała na raka, miała też problemy mentalne. Nie pamiętam jej dobrze, ale wiem, że bardzo mnie kochała. Wychowywałem się z człowiekiem, który myślałem, że jest moim ojcem.

Dlaczego mówisz „myślałem”?

Bo pięć lat temu robiłem testy DNA i okazało się, że jednak nim nie jest. Mama miała romans, ja nie byłem jego dzieckiem. Ten człowiek właśnie dlatego mnie nienawidził, ale przez lata nie potrafił tego powiedzieć. Nikt mi tego nie mówił. Swoje dzieci traktował dobrze, a mnie zupełnie inaczej. Albo na mnie krzyczał, albo ostentacyjnie ignorował. Mówił mi, że jeżeli dzieje mi się krzywda – ktoś mnie bije albo obraża – powinienem na to pozwalać.

Pozwalać?

„Nie oddawaj. Nie walcz o siebie. Pozwól ludziom robić z tobą cokolwiek chcą” – tak mniej więcej mówił. Podejrzewam, że miał mnie gdzieś i jednocześnie nie chciał problemów. Gdy wtedy ci ludzie ze szkoły porwali mnie, a później torturowali, był niedaleko. Przechodził ulicą, ja widzę go i myślę: „To mój tata. Jestem uratowany”. Mógł zareagować, ale w ogóle tego nie zrobił. Po prostu odszedł. Zostawił mnie z moimi oprawcami.

Wyobraź sobie dziecko, które szuka wzorców, ideałów, a dorasta w takich warunkach. Dziś wiem, że już wtedy zaczęły rozwijać się u mnie stany lękowe. Nienawidziłem tego człowieka, bałem się przebywać obok niego. Ciało krzyczało, że tego nie chcę. Nawet teraz, po latach, gdy ci o tym opowiadam, to dla mnie trudne. Chyba zaraz będę płakać… (w oczach de Friesa pojawiają się łzy, przerywamy rozmowę na chwilę – przyp. red.).

Możemy kontynuować?

Tak. W pewnym momencie zaczęła się u mnie agorafobia. Bałem się wychodzić z domu. Przerażała mnie myśl, że za rogiem będą rówieśnicy, którzy zobaczą mnie i zaczną krzywdzić. Ale gdy przebywałem w domu, też byłem ofiarą. Wtedy jeszcze nie miałem pojęcia, że mam stany lękowe i powinienem zacząć je leczyć. Byłem zbyt mały, niedojrzały. Zorientowałem się bardzo późno, gdy wpisałem swoje objawy w wyszukiwarkę internetową. Skłoniły mnie do tego różne sytuacje.

Jakie to były sytuacje?

Bałem się nawet podczas walk. Wychodzi naprzeciwko mnie mocny zawodnik, a w mojej głowie myśl: „Mam wyprowadzić cios? Ale przecież gdy to zrobię, on wyprowadzi mocniejsze, lepsze uderzenie. Dobra, poczekam”. W głowie chaos, panika. Wykonywałem jakieś dziwne ruchy. Rywal być może to czuł i często wykorzystywał. Dopadał mnie. Gdy mierzyłem się z kimś lepszym, bywałem bezradny.

Kiedyś kupiłem sobie psa. Kosztował tysiąc funtów. Uwielbiałem go, ale jednocześnie miałem w głowie, że w moich okolicach ludzie czasami kradną psy. Było kilka takich przypadków. Tak bałem się o swojego zwierzaka, że zainstalowałem specjalną kamerę w sypialni, gdzie pies spał w ciągu dnia, żebym mógł spoglądać co chwilę w telefonie, czy wszystko z nim w porządku. Gdy byłem na treningu czy w pracy, nieustannie czułem, że muszę jak najszybciej wrócić do domu, żeby być pewnym, że nic mu nie grozi.

A kiedy wychodziłem z domu i zamykałem drzwi, robiłem dosłownie kilka kroków i panikowałem. „Czy ja na pewno je zamknąłem?”. Wracałem, sprawdzałem. Zamknięte. Ale w głowie ciągła niepewność. Wracałem znów i tym razem sprawdzałem drzwi w środku. Wychodziłem, szedłem ulicą pięć minut i znów wątpliwość, czy jednak zamknąłem główne drzwi.

I tak w kółko?

Tak. To może się wydawać dziwne, dla niektórych nawet śmieszne, ale mój organizm naprawdę tak funkcjonował.

Gdy dzwonił do mnie najlepszy przyjaciel albo trener, nie odbierałem. Bałem się, że to jacyś gangsterzy, którzy chcą mnie dopaść, albo że zaraz okaże się, że mam poważne problemy i np. stracę pracę. Dlatego ignorowałem te połączenia. Miewałem czasami otrzeźwienie, na zasadzie: „Przecież gangsterzy cię nie zabiją. Dlaczego niby mieliby to robić?”. Ale dominował strach. Musiałem sobie jakoś z tym wszystkim radzić, dlatego zacząłem pić i brać narkotyki. Gdy byłem pod wpływem alkoholu albo naćpany, stany lękowe znikały. Wydawało się, że to dobra metoda, ale kolejnego dnia było dwa razy gorzej. A w dłuższej perspektywie było fatalnie.

De Fries i jego pas mistrza KSW wagi ciężkiej

De Fries i jego pas mistrza KSW wagi ciężkiej

Miałeś myśli samobójcze?

Tak, cały czas. Wolałem być martwym niż czuć nieustanny lęk, strach. To wydawało mi się prostsze. Czułem, że nie zasługuję na zbyt wiele. Kiedy moja ukochana była w ciąży i widziałem ją z większym brzuchem, pytałem sam siebie: „Czy ja jestem w ogóle gotowy, by pokochać własne dziecko? Przecież miałem dzieciństwo, pozbawione jakichkolwiek przyjemności, łączące się z cierpieniem”. Na szczęście wystarczyła chwila: spojrzałem pierwszy raz na córeczkę i już wiedziałem, że to najlepsze, co może mnie spotkać.

Gdy w końcu udałeś się do specjalisty, pomógł od razu?

Ruszyliśmy z terapią i odbierałem ją jako coś pozytywnego. Dostałem też tabletki. Pani doktor powiedziała, że zaczną działać po trzech miesiącach. Brałem je konsekwentnie i rzeczywiście, mniej więcej po takim czasie, gdy przechadzałem się ulicą, poczułem, że stany lękowe znikają. Czułem się jak normalna osoba. To było takie: „O Boże, jakie to wszystko wspaniałe”.

Niedługo później wygrałem walkę w Petersburgu z Rosjaninem Antonem Wjaziginem. Miałem 31 lat i być może pierwszy raz w życiu poczułem się naprawdę szczęśliwy. Po pewnym czasie zrozumiałem też, że ja dopiero w tym wieku nauczyłem się komuś sprzeciwiać. Stawiać na swoim. Mówić „nie”.

Wtedy, na ulicy, wpadłem na kogoś i zagadałem tę osobę. Zadałem jakieś banalne pytanie, o pogodę. W sklepie uciąłem sobie pogawędkę z pracownikiem. Nagle stałem się zupełnie innym Philem de Friesem. Dziś uwielbiam rozmawiać z ludźmi, ale przed tą zmianą, gdybyś poprosił mnie o wywiad, udzieliłbym go tylko z konieczności, bo to promocja walki. Pytałbyś mnie o poważne sprawy, a ja odpowiadałbym krótko: „Tak”, „Nie”, „Nie wiem”, „Może”. Albo mówiłbym: „Trenowałem ciężko. Wierzę w wygraną”. I to byłby koniec odpowiedzi. W głowie miałbym myśl, że chciałbym, żebyś jak najszybciej zniknął.

Kiedy w ogóle zacząłeś trenować sztuki walki?

Gdy regularnie byłem prześladowany i wyzywany przez rówieśników, pojawiały się czasami myśli, że jeżeli mam to zatrzymać, muszę się nauczyć bić. W końcu trafiłem na trening. Byłem bezużyteczny, najgorszy ze wszystkich.

Może sam sobie to wmawiałeś.

Może trochę tak, ale naprawdę nie wychodziło mi nic. Nie pozwalali mi mieć partnera treningowego, bo każdy by mnie sprał. Musiałem ćwiczyć z workiem treningowym albo uderzać w ścianę. Byłem fatalny, uwierz mi. Ale gdy miałem 16 lat, nagle wszystko się odmieniło. Zacząłem wygrywać zawody jiu-jitsu, najpierw regionalne, a później krajowe. Cztery lata później stwierdziłem, że przeniosę się do MMA. Wydawało mi się, że jeżeli się tym zajmę, będę miał u swojego boku najpiękniejsze dziewczyny (śmiech).

Napisałeś książkę dla swoich córek. Opowiada o żabie. Co cię do tego skłoniło?

To była wielka przyjemność. Uwielbiałem nad nią pracować. Córeczki były małe, miały trzy i cztery lata. Akurat nadchodził Światowy Dzień Książki. No to co? Sam napiszę swoją. Chciałem zrobić coś, co sprawi im przyjemność. To też wiązało się z tym nowym u mnie przekonaniem, że przecież stać mnie na wiele. Również na rzeczy, o których do pewnego momentu życia bym nawet nie pomyślał.

Poza tym ja nie mam najlepszego zdania o szkolnictwie. Gdy córki dorosną, zamiast wysyłać je do liceum, planuję uczyć je w domu. W niektórych kwestiach ja będę ich nauczycielem, do innych zamierzam wynająć odpowiednich ludzi. Zrobię dla nich wszystko. Chcę, żeby były bezpieczne, umiały jak najwięcej i miały jak najlepsze życie.

Tę książkę można gdzieś kupić?

Niestety nie. Napisałem ją i zatrudniłem osobę, która stworzyła ilustracje. Ale nie wydaliśmy jej nigdzie. Był pewien problem z przerobieniem zdjęć na format, w jakim można by je wydrukować. To trochę wymówka, najwidoczniej na pewne rzeczy jestem jeszcze zbyt leniwy. Można powiedzieć, że jestem jak sprinter w biegu na 110 metrów, który potknął się na ostatnim płotku i nie ukończył rywalizacji. Córki pokazały książkę w szkole i wszyscy – nauczyciele, koledzy i koleżanki z ich klas – byli zachwyceni. Wydam ją jeszcze któregoś dnia, zobaczysz.

Dlaczego nie przepadasz za instytucją szkoły?

Uważam, że rząd tak naprawdę nie troszczy się o nasze dzieci. Jesteś w dużej grupie, każą ci przeczytać daną książkę lub napisać coś na tablicy. Jeżeli ktoś usiądzie tylko z tobą i zacznie ci tłumaczyć różne rzeczy, to jest dużo szybsze i bardziej efektywne. Dzieciaki po domowej szkole są z reguły lepiej przygotowane i potrafią więcej niż ich rówieśnicy po tradycyjnej edukacji. Poza tym w Wielkiej Brytanii w szkołach ma miejsce indoktrynacja, która mi się nie podoba i której nie ufam.

Jaka indoktrynacja?

Widać to, gdy mówi się o zmianach klimatycznych, imigrantach albo transpłciowości. Wiele tego typu rzeczy to czysta propaganda, którą sprzedaje się nam, żebyśmy zachowywali się w określony sposób. Nie chcę, żeby moje córki się tego uczyły.

Weźmy imigrantów. Uważam, że należy stworzyć specjalny proces. Powinniśmy wpuszczać do Wielkiej Brytanii ludzi, którzy są odpowiednio wyszkoleni, jak np. Polacy, którzy tutaj trafiają. Oni coś potrafią, a jednocześnie integrują się z miejscową społecznością. Chodzą na siłownię, do sklepów. Miałem dobrych znajomych-Polaków jeszcze zanim trafiłem do waszego kraju na pierwszą walkę w KSW. Ale mamy też wielu nielegalnych imigrantów. Wpuszczamy ich tysiące dziennie. To nas kosztuje miliardy i jednocześnie zatrzymuje nas jako kraj.

De Fries przed swoją walką. Zdjęcie z 2018 roku

De Fries przed swoją walką. Zdjęcie z 2018 roku

Często powtarzasz w wywiadach, że pokochałeś Polskę. Od kilku lat spędzasz regularnie wakacje w naszym kraju. W jakich aspektach to lepszy kraj do życia niż Wielka Brytania?

Przede wszystkim jest bardziej bezpieczna. Załóżmy, że jest noc, duże miasto. W Polsce pozwoliłbym żonie i córkom wyjść gdzieś we trójkę o tej porze. Patrzyłem kiedyś w statystyki, one sporo mówią. W Anglii jest ośmiokrotnie większe prawdopodobieństwo, że kobieta zostanie nocą zgwałcona, niż w Polsce. Gdy myślę o takich rzeczach, mam w głowie moje dwie córki. Chciałbym kupić w Polsce dom, w którym spędzalibyśmy wakacje. Najlepiej w Gdańsku, który uwielbiamy. Dorastałem nad morzem, w okolicach Sunderlandu. Pewnie dlatego tak świetnie czuję się w Trójmieście. Całej naszej rodzinie bardzo podoba się wasz kraj i pewnie wkrótce zdecyduję się na taki zakup.

Myślisz o przeprowadzeniu się do Polski na stałe?

Na razie nie, bo mam w Anglii swój team, a zamierzam jeszcze walczyć przez kilka lat. Jestem im wiele winien, nie opuszczę tych wspaniałych ludzi. A gdy skończę karierę? Kto wie. Być może za jakieś pięć lat zdecyduję się na taki krok.

Twoje starty w KSW miały swój początek w 2018 roku. Pokonałeś wtedy we Wrocławiu Michała Andryszaka.

Bałem się go. Był przeciwnikiem, który budził strach. Wydawał się mocny, nokautował innych gości. Wiedziałem też, że dla KSW korzystne byłoby posiadanie polskiego mistrza. Pamiętam, że przed naszym starciem oglądałem „Rocky’ego”.

Dlaczego akurat ten film?

Bo opowiada o underdogu – facecie, na którego nikt nie stawia, a on mimo to trafia na szczyt, wygrywa, zostaje mistrzem. We Wrocławiu też wszyscy myśleli, że przegram, a stało się inaczej. Wychodząc na ring, powtarzałem sobie: „Rocky wygrał. Ja mogę zrobić to samo”. I zrobiłem, choć tuż przed walką byłem ekstremalnie zdenerwowany. Po niej poczułem, że jestem naprawdę dobry i stać mnie na pokonywanie największych mistrzów.

Tom Aspinall, z którym trenujesz w Wielkiej Brytanii, to lepszy zawodnik od ciebie?

Myślę, że tak. Niedawno awansowałem do pierwszej dziesiątki globalnego rankingu zawodników MMA wagi ciężkiej. Jestem w nim dziewiąty, a Tom zajmuje pierwsze miejsce. Ale kiedy mam swój dzień, jestem w stanie pokonać każdego. Toma też, chociaż to magik. Kiedy dostał się do UFC i pierwszy raz z nim sparowałem, nie mogłem uwierzyć, że można być tak świetnym. To było niemożliwe. Gdy mierzyliśmy się drugi raz, powiedziałem mu: „Gościu, ty zostaniesz mistrzem świata. Jestem tego pewien”. Miałem rację.

Jaki masz plan na siebie na najbliższe lata? Przed KSW byłeś w UFC. Wygrałeś tam dwie walki, przegrałeś trzy, ale teraz masz swój najlepszy czas. Bierzesz w ogóle pod uwagę powrót do tej federacji, gdyby pojawiła się taka oferta?

Kocham walczyć na KSW, świetnie czuję się w Polsce, lubię odwiedzać wasz kraj. Jeżeli coś miałoby mnie skłonić do zmiany federacji, to ewentualna możliwość zarobienia świetnych pieniędzy dzięki pay-per-view. Takich, które zmieniłyby moje życie. Ale pytanie, czy ja nie jestem już odbierany przez nich jako zbyt stary zawodnik (De Fries ma 39 lat – przyp. red.). Poza tym ja w KSW zarabiam naprawdę dobre pieniądze.

Po pięciu latach jako mistrz wagi ciężkiej dostałeś od szefów KSW Rolexa. Teraz jesteś już na tronie ponad siedem lat. Jak myślisz, co możesz otrzymać, jeśli dojdziesz do dziesięciu?

Może kupią mi droższego Rolexa? (śmiech). A tak na poważnie, chciałbym w takiej sytuacji podzielić się ewentualną nagrodą z moim sztabem, bo zawdzięczam tym ludziom naprawdę bardzo wiele.

Żeby to się ziściło, musisz na razie pokonać w sobotę, na gali XTB KSW 111 w czeskim Trincu, Słowaka Stefana Vojcaka. Jaki to rywal?

Świetny i wszechstronny. Potrafi uderzyć, jest mocny w parterze. Ma umiejętności zapaśnicze. Ale wiem, co zrobić, żeby zwyciężyć. Nie ruszę na niego w głupi sposób. Okażę mu szacunek. Będę chłodny, pełen spokoju i kalkulacji, ale pójdę po swoje. Po tym, jak w poprzednich walkach pokonałem Darko Stosicia i Arkadiusza Wrzoska, jestem pewny siebie. Mam duże przekonanie, że gdy dobiorę się do niego, będzie cierpiał. I przegra.

Przed moim poprzednim występem ludzie mówili, że Arek jest gościem, który może mnie pokonać. Nie udało mu się. Stefanowi też się nie uda. A po walce muszę tylko pamiętać, żeby nie brać tabletek na stany lękowe, które ciągle przyjmuję.

Dlaczego?

Bo gdy łączę je z alkoholem, wymiotuję. A po sobotniej wygranej zamierzam świętować.

Co zamierzasz robić, gdy przestaniesz walczyć?

W ostatnich latach mądrze zainwestowałem pieniądze i w zasadzie mógłbym się relaksować, traktując pracę tylko jako opcję. Ale znam siebie i to raczej nie przejdzie.

Jestem kreatorem, będę chciał działać. Powinienem już teraz zainwestować w swoje media społecznościowe, by ukazywały się w nich lepsze jakościowo treści. Pewnie zacznę się doszkalać z wielu rzeczy, żeby uczyć w domu córki, gdy dorosną. Myślę, że mógłbym prowadzić seminaria. Myślałem o tym, by zostać sędzią. Bycie trenerem mnie na ten moment w ogóle nie kręci. Ale może otworzę w przyszłości szkołę MMA? Nie zdziwcie się, jak zrobię to w Polsce.

ROZMAWIAŁ: JAKUB RADOMSKI 

Fot. Newspix.pl