Sytuacja dość szybko się zaogniła. Niedawno kanclerz Niemiec Friedrich Merz beztrosko powiedział o „problemie w krajobrazie miejskim” i o „deportacjach”, które mogą być rozwiązaniem. Może chodziło mu o to, że niektórzy z około 220 tys. osób zobowiązanych do opuszczenia kraju zakłócają porządek publiczny. A może miał na myśli mężczyzn o niepewnym statusie z Maroka lub Nigerii, którzy całymi dniami przesiadują przed dworcami autobusowymi i centrami handlowymi, handlują narkotykami i stosują przemoc.

Krytycy z lewicy natychmiast zinterpretowali słowa kanclerza jako chęć zepchnięcia Niemców o niewłaściwym kolorze skóry, kulturze lub religii na margines społeczeństwa. Ten jednak już krótko po objęciu urzędu dał jasno do zrozumienia, jak postrzega ten temat. — Niemcy są krajem imigracyjnym. Tak było, tak jest i tak pozostanie.

Gdyby był bardziej precyzyjny, a jego krytycy bardziej życzliwi i mniej skłonni do szukania skandali, to zdanie mogłoby pozostać jedynie marginalną wzmianką. Tak się jednak nie stało.

Debata o „krajobrazie miejskim” przybiera na sile, głównie dlatego, że dominuje w niej ideologia przypisywana Merzowi: szemranie przeciwko migracji. Dla przykładu jeden z użytkowników serwisu Z napisał niedawno:

Lokalne piekarnie pozamykane, ale za to mamy mnóstwo kebabów — tak tylko mówię.

Oczywiście, nielegalna migracja do Niemiec musi się zmniejszyć. Lepszym rozwiązaniem niż obecny system azylowy byłby system kwotowego przyjmowania [czyli sposobu zarządzania migracją, w którym państwo ustala z góry określoną liczbę osób, które może przyjąć w danym okresie, na przykład rocznie]. To nie pieniądze i zdolność pokonywania niebezpiecznych tras powinny decydować o to, kto przyjeżdża i zostaje. To Niemcy muszą samodzielnie i świadomie decydować o tym, komu i ile ochrony rocznie udzielą.

To Niemcy powinny „dyskutować” o tym, jak „powinna wyglądać” migracja do tego kraju. Tymczasem sam Merz, powołując się na [byłego kanclerza Niemiec] Helmuta Schmidta, uciekł do generalizowania. — Musimy powstrzymać kolejną falę imigracji [ludzi] z obcych kultur, ponieważ przynosi ona więcej problemów, niż może dostarczyć korzyści na rynku pracy — powiedział.

Niemcy nie mogą stać się jak Duisburg

— napisał w komentarzu do słów Merza Jan Philipp Burgard, redaktor naczelny „Die Welt”.

Tyle że Niemcy już od dawna są jak Duisburg — jak przemysłowe miasto, którego sercem w latach 60. były stal i węgiel, które ściągały pracowników z całego świata, a które obecnie ma ponad 13 proc. bezrobotnych. W niektórych miastach w Niemczech migracja zarobkowa świetnie działa. Bez niej republika emerytów, w której brakuje dzieci, upadnie. To, jak będą wyglądać Niemcy, a także to, czy zaistnieje w nich dobrobyt niezbędny do wspierania obywateli w zakładaniu rodzin, będzie w decydującym stopniu zależało od swobodnego funkcjonowania globalnego rynku pracy. I tak powinno być: bez „obcych kultur” Niemcy byłyby znacznie biedniejsze pod względem gospodarczym.

Dalszy ciąg artykułu pod materiałem wideo
Bez „obcych kultur” Niemcy byłyby znacznie biedniejsze

Wciąż brakuje w Niemczech odpowiedniej liczby pracowników z zagranicy. Debata o „krajobrazie miejskim”, gdzie „kebabownie” stają się symbolem rzekomego zagrożenia kulturowego, a sama imigracja jest z góry postrzegana negatywnie, wcale nie pomaga w rozwiązaniu tego problemu. W dyskusji o migracji trzeba jasno odróżnić dwa zjawiska: nielegalną migrację, która wymaga ograniczeń i kontroli, oraz migrację zarobkową, która jest dla Niemiec niezbędna i powinna być świadomie wspierana.

Jeśli Niemcy chcą pozostać krajem dobrobytu, muszą stać się atrakcyjnym miejscem pracy dla ludzi z zagranicy — krajem, w którym obowiązuje niższe opodatkowanie pracy, prostsze procedury imigracyjne i mniej uprzedzeń rasowych, a jednocześnie zapewnione jest poczucie bezpieczeństwa i porządku. Właśnie te dwa ostatnie pojęcia — „bezpieczeństwo” i „porządek” — w pewnym sensie odwołują się do wypowiedzi Friedricha Merza.