- Jak złodzieje okradli muzeum?
- Co może stać się z klejnotami?
- Dlaczego Luwr ich nie ubezpieczył?
Ta historia zaczyna się o godzinie 9:30 w niedzielnym poranek, na placu przed paryskim Luwrem, najbardziej znanym muzeum na świecie. I w powszechnym mniemaniu – najpilniej strzeżonym. Bo muzeum kryje skarby cywilizacji, w tym prawdopodobnie najcenniejszy obraz na świecie – Monę Lisę Leonardo da Vinci. I nieprzebrane drogocenności od starożytnego Egiptu po czasy współczesne. Skrzydło Apolla, jedno z najbardziej wystawnych i najpiękniejszych, mieści zbiór klejnotów koronnych z czasów cesarstwa francuskiego. Jego okna wychodzą na ulicę nad Sekwaną. Pod jednym z nich w niedzielny poranek stanął podnośnik, taki, jakiego w paryskich kamienicach używa się do wnoszenia mebli do domu. Większość zabytkowych budynków ma wąskie klatki schodowe, ale szerokie okna. Nikogo nie dziwi więc stojący na chodniku dźwig, którym na piętro wjeżdża nowa kanapa. Tym razem kanapy nie było.
Muzeum właśnie otworzyło się dla zwiedzających, wyłączono czuwające w nocy systemy alarmowe, do sali z klejnotami koronnymi francuskiego cesarstwa weszli pierwsi goście. W tym samym czasie w biały dzień, na oczach przechodniów, złodzieje majstrowali przy balkonowych drzwiach prowadzących wprost na salę muzealną. Sforsowanie ich zajęło im nie więcej niż minutę, bo na górnych piętrach w oknach Luwru nie ma krat. Po wejściu do środka zastraszyli straż muzealną. Gdy ci rzucili się do ochrony zwiedzających, frezarką przecięli szyby gablot wystawowych. Z dwóch zabrali 9 sztuk biżuterii, w tym należącą do cesarzowej Eugenii koronę, którą zresztą zgubili chwilę później, podczas schodzenia po wysięgniku przy ucieczce. Korona wysadzana jest ponad tysiącem diamentów i 50 szmaragdami. Wszystko osadzone w bogato ornamentowanym złocie. We wnętrzu Luwru przestępcy spędzili nie więcej niż 4 minuty. O 9:38 uciekali już przez Paryż na skuterach.
O 9:40 Luwr zamknięto na głucho. Muzeum wydało pilny komunikat o nadzwyczajnym wydarzeniu, które miało być tego powodem. Chwilę później świat obiegła wiadomość o zuchwałym napadzie. A Francja obudziła się w niedzielny poranek w szoku.
Teraz złodziejskiej szajki szuka cały świat, w tym podobno specjalistyczna firma detektywistyczna założona przez byłych agentów izraelskiego kontrwywiadu. Ostatnio pomogła dopaść gang, który obrabował w Dreźnie tak zwany Zielony Skarbiec, skarbnicę niemieckiego baroku. Zginęło wtedy kilkadziesiąt sztuk bezcennej biżuterii, w tym wysadzany diamentami polski Order Orła Białego z Gwiazdą. Skarb odzyskano, jak i gdzie dokładnie – nie wiadomo. Podobno wymiar sprawiedliwości zawarł w tej sprawie układ ze złodziejami, dlatego biżuteria wróciła w całości. Z czego wynika jasno, że łatwiej było klejnoty wynieść, niż je sprzedać.
Co się stało z klejnotami z Luwru?
Po pierwsze: możliwe, że gdzieś na świecie znalazł się kolekcjoner skarbów na tyle szalony, by zlecić przestępcom wyniesienie z Luwru bezcennej biżuterii. Gdyby tak było, to dla francuskiego dziedzictwa kulturowego wiadomość dobra i zła. Dobra, bo klejnoty nie zostaną pocięte na kawałki, zła – bo mogą spocząć w skarbcu za drzwiami prywatnej rezydencji i zniknąć na zawsze. Po drugie: co bardziej prawdopodobne, złodzieje rozmontują klejnoty i sprzedadzą „na części”, by zarobić mniej więcej 10 procent ich komercyjnej wartości. Większe kamienie zostaną pocięte na mniejsze i ponownie oszlifowane. Co nie jest łatwe. Profesjonalni szlifierze nie pracują na zlecenia z szarej strefy, a pośrednicy legalizujący złodziejskie trofea muszą się liczyć z odłożeniem potencjalnego zysku w czasie. I dlatego, choć rynek na kradzioną biżuterię jest ogromny, to na „słynne” egzemplarze jak te z Luwru chętnych praktycznie nie ma. Ryzyko odkrycia łupu przez policję jest zbyt wysokie. W takim przypadku kradzione precjoza trafiają do prawowitego właściciela, a paserska inwestycja bierze w łeb.
Tak już bywało w historii wielkich muzealnych kradzieży. Na przykład tej najbardziej podobnej do napadu na Luwr i już tutaj wspomnianej, czyli rabunku w drezdeńskim Zielonym Skarbcu. Nad ranem 25 listopada 2019 roku jeden z członków złodziejskiego gangu włamał się do pomieszczeń nadzoru miejskiej sieci energetycznej u stóp mostu Augusta w Dreźnie. Wybuch bomby domowej roboty umieszczonej w kuchennym garnku zniszczył urządzenia kontrolne i wyłączył lampy uliczne w okolicy muzeum. Rabusie do skarbca weszli przez okno. Okienne kraty rozmontowali tydzień wcześniej za pomocą specjalistycznego rozwieracza, takiego, jakiego używa straż pożarna przy wypadkach drogowych. Rozwieracz ukradli wcześniej, zostali nawet złapani i ukarani, ale nikomu nie przyszło do głowy – jak w filmach o Gangu Olsena – by fakty połączyć. Do pomieszczeń skarbca weszli przez okno, którego nie widziały kamery monitoringu. Gabloty rozbili zwykłymi młotkami, ukradli ponad 20 sztuk bezcennej biżuterii w największym w powojennej historii Niemiec rabunku. Odjechali autem na kradzionych numerach, które podpalili w publicznym garażu, przy okazji podpalając kilkadziesiąt innych samochodów. Ostatecznie specjalna policyjna grupa śledcza o kryptonimie Epolet szukała ich przez ponad rok. Wpadli po zeznaniach sprzedawcy, od którego kupili karty SIM. Łupu nie spieniężyli, bo nie znaleźli chętnych, mimo poszukiwań wśród paserów na całym świecie. Trzy lata po napadzie trafili za kraty. A precjoza z powrotem do skarbca.
Dlaczego nie było ubezpieczenia?
Wróćmy jednak do Paryża i do odpowiedzi na pytanie oraz dywagacji na temat ubezpieczenia zasobów Luwru. Bo skoro są tak cenne, to musiały być przecież ubezpieczone? Otóż nie były. Francuski rząd nie ubezpiecza zbiorów muzealnych, bo ich szacunkowa wartość jest astronomiczna i podobnie astronomiczna byłaby opłata za polisę. A także dlatego, że ryzyko związane ze zbiorami uznano za niewielkie. Jak widać – niesłusznie. W sytuacji rekordowo drożejących metali szlachetnych rabowanie muzeów i prywatnych zbiorów staje się coraz bardziej popularne i zyskowne. Ze statystyk amerykańskiego FBI wynika, że w ubiegłym roku wartość precjozów tam zrabowanych wyniosła prawie półtora miliarda dolarów. Odzyskano zaledwie 2 procent z nich. Co nie wróży dobrze na przyszłość w tej historii.
A ile wart jest skradziony w biały dzień skarb? Uznawany za bezcenny, został szacunkowo wyceniony na podstawie ostatnich znanych rachunków z zakupu poszczególnych precjozów. Zanim podsumowanie – lista: naszyjnik ze szmaragdów i diamentów wraz z parą kolczyków – własność Marii Ludwiki, żony Napoleona I, dwie diamentowe brosze i diadem z perłami cesarzowej Eugenii, żony Napoleona III, naszyjnik i tiara z szafirami i diamentami królowej Marii Amelii i królowej Hortensji. Plus pojedynczy kolczyk z kolekcji. Plus korona, która wypadła złodziejom po drodze. Podobno teraz znacząco zniszczona. Szacunkowa wartość – nawet 100 milionów euro. Choć historycy nie są w tej kwestii całkowicie zgodni.
I doraźna pointa, bo ostateczne zakończenie tej historii dopisze przyszłość. Państwo francuskie zabrało się za wycenę kosztów wyposażenie Luwru w nowoczesny system antyrabunkowy. Dyrektor do spraw technicznych muzeum podobno był w szoku, gdy po włamaniu odwiedził centrum monitoringu, samo będące technologicznym skansenem. Ostatnią solidną modernizację muzeum w Luwrze przeszło… w latach 80., w czasach komputerów Commodore i Atari, dyskietek, magnetowidów na taśmę, walkmanów i faksów. Nic dziwnego, że złodziejom cała akcja zajęła zaledwie siedem minut.
Źródło: TOK FM