W ostatnich miesiącach ABW zatrzymało 55 osób działających na rzecz rosyjskiego wywiadu. Część z nich to tak zwani „jednorazowi” agenci, zrekrutowani do przeprowadzenia akcji dywersyjnej. Skąd Rosja bierze tych ludzi? 

Rekrutacja takich „jednorazowych” agentów jest banalnie prosta, ponieważ istnieje wiele osób, które można do prostych aktów sabotażu przekonać. Kandydatów wyłuskuje się z mediów społecznościowych, na przykład na grupach dla osób o radykalnie prorosyjskich czy antyukraińskich poglądach albo dociera się do nich w kontakcie bezpośrednim. Agentura rosyjska prowadzi rozpoznanie w wielu środowiskach, nie tylko wśród polityków i VIP-ów, ale też wśród emigracji czy osób, które wcześniej weszły w konflikt z prawem. Typuje się ludzi, którzy mają odpowiednie predyspozycje, sonduje się ich i składa propozycję: pieniądze za sabotaż. To nawet nie jest werbunek, to transakcja.

Pieniądze to główna motywacja? 

Myślę, że zwykle tak, chociaż nie można oczywiście wykluczyć, że część z tych osób działa z pobudek ideowych. Czasami motywacja agenta jest budowana przez odwołanie się do wartości. Mówi mu się, że przysłuży się ojczyźnie, że pobicie, którego ma dokonać to „walka z wrogiem”. Takie osoby jednak również się opłaca. Połączenie ideowości z wynagrodzeniem pieniężnym działa najlepiej. I jest szczególnie niebezpieczne. 

Czym są predyspozycje, o których pan powiedział? 

To po prostu gotowość do działania. Predyspozycje do współpracy z wywiadem mogą mieć na przykład przestępcy, osoby z zaburzeniami psychicznymi, ludzie, którzy bardzo potrzebują pieniędzy. W przypadku „jednorazowych” dywersantów nie szuka się ludzi, którzy będą w stanie zrealizować skomplikowane zadania, przeciwnie – raczej dostosowuje się metody dywersyjne do ich możliwości. 

To znaczy? 

Przygotowuje się środki wybuchowe w jakiejś puszcze po fasoli, dokonuje podpaleń… Można powiedzieć, że to amatorka. Rosjanie mają wyspecjalizowane oddziały dywersyjne Specnazu. To zawodowcy, jedni z najlepszych na świecie. Są w stanie wysadzić, spalić, zabić, w sposób bardzo profesjonalny, często nie zostawiając żadnego śladu. Jest to jednak działanie stricte bojowe. 

W ostatnich miesiącach ABW zatrzymało 55 osób działających dla rosyjskiego wywiadu. Zdjęcie ilustracyjne
(Fot. Tomasz Pietrzyk / Agencja Wyborcza.pl)

Jednorazowi agenci mają inne zadanie. Nie muszą być tak skuteczni. Nawet jeśli zostaną zatrzymani, zanim zrobią coś niebezpiecznego, cel rosyjskiego wywiadu jest osiągnięty. W ich działalności chodzi przecież o poruszenie społeczeństwa, efekt medialny, wzbudzenie określonych nastrojów. Jeden, dwa, trzy przypadki nie robią wrażenia: ale jeśli w ostatnich miesiącach dochodzi do dziesiątek zatrzymań, to ludzie zaczynają się bać. Łapią się na lep rosyjskiej manipulacji. 

Która zmierza do tego, żeby nas nastraszyć i stworzyć wrażenie, że Rosjanie są wszędzie. 

Tak. Takie akcje mają nas przekonać, że pomaganie Ukrainie jest dla nas niebezpieczne, więc lepiej odpuścić.

A czy obecność Ukraińców wśród dywersantów może dziwić? 

Nie powinna. Sądzę, że tak jest, wśród osób współpracujących z Rosją pojawią się przedstawiciele wszystkich narodowości: Polacy, Rosjanie, Białorusini, także Ukraińcy. Przed wojną nie brakowało Ukraińców o prorosyjskich poglądach i teraz również można znaleźć takie osoby. Polaków również. Kiedy wojna się zaczęła i nastąpiła fala migracji, nasze służby wiedziały, że w masie osób, które do nas docierają, plasowana jest rosyjska agentura, która prawdopodobnie działa do dziś.  

Czy jednorazowi dywersanci to nowe zjawisko?  

Ten modus operandi znamy z konfliktów w różnych miejscach świata, w tym sensie nie. Teraz jednak to my znajdujemy się w specyficznej sytuacji – Polska jest krajem frontowym i tego typu działania, na razie powiedziałbym paradywersyjne, są prowadzone przeciwko nam w skali, z którą nie mieliśmy do czynienia. Rosjanie nas testują i badają – i w zależności od kalkulacji politycznej będą tego typu akcje nasilać. 

Jak przed tego typu dywersją możemy się bronić? 

Metody są dwie. Jedna to dobre, dofinansowane służby specjalne, których zadaniem jest między innymi rozpracowywanie kanałów rekrutacji dywersantów. Druga – nie mniej ważna – to budowanie świadomości w społeczeństwie. Jesteśmy de facto w stanie wojny. Ona odbywa się hybrydowo, jest w dużej mierze wirtualna – ale to nie znaczy, że ofiary nie są realne. Nie chodzi o szerzenie paniki, tylko budowanie czujności, nawyku obserwowania tego, co dzieje się dookoła nas. 

'Pozornie nieważna obserwacja może nam bardzo pomóc’. Zdjęcie ilustracyjne.
(Fot. Mateusz Skwarczek / Agencja Wyborcza.pl)

Co powinno zaniepokoić zwykłego obywatela? 

Nie ma jakiejś listy zachowań: „jeśli zobaczysz, że ktoś robi którąś z poniższych rzeczy, zaalarmuj służby”. Jeśli czujemy, że coś wzbudza nasze podejrzenia, prawdopodobnie mamy jakiś powód. Warto ufać intuicji. 

Czytałem ogłoszenie łotewskiej służby wywiadowczej, która podpowiadała, na co zwracać uwagę. Była mowa o turystach, którzy mają przy sobie nieproporcjonalnie dużo profesjonalnego sprzętu, o grupach, które znajdują się w odosobnianych miejscach i o ludziach, którzy chodzą w obdartych ubraniach, ale mają zaskakująco atletyczną sylwetkę i nieadekwatnie zadbane włosy. Trochę mnie to rozbawiło, ale rozumiem, że wcale nie jest to takie głupie? 

Nie, wcale. Każda forma przypominania i uwrażliwiania społeczeństwa jest dobra. I nawet pozornie nieważna obserwacja może nam bardzo pomóc. Sam miałem w życiu trzy duże, międzynarodowe, ważne dla bezpieczeństwa państwa misje, które zaczęły się właśnie od doniesienia zwykłego obywatela, który coś zobaczył. Wielu moich kolegów ma podobne doświadczenia.

Może pan podać przykład? 

Mogę, napisałem o tym w jednej z moich książek. Do pokoju hotelowego weszła sprzątaczka, otworzyła drzwi i zobaczyła czterech facetów, którzy się bardzo przestraszyli na jej niespodziewane wejście. Przeprosiła, zniknęła… ale to zachowanie ją zaniepokoiło, zameldowała więc do ochrony. A ochrona, jako że była profesjonalna – zadzwoniła do mnie. 

To chyba nie takie proste, dodzwonić się do oficera wywiadu? 

Kierownik ochrony to był zawodowiec, były funkcjonariusz. Ludzie z ochrony często mają nosa, wiedzą, co robić i gdzie zadzwonić. Bardzo dobrym pomysłem w takiej sytuacji jest też dzwonienie na policję. 

Policjanci są przygotowani do obsługiwania takich zgłoszeń? 

Tak. Kiedy byłem jeszcze w służbie, robiliśmy szkolenia dotyczące tego tematu dla policji i straży granicznej. Zdarzają się oczywiście wpadki. Pamiętam na przykład, że w 2023 roku w Zatoce Gdańskiej w nocy pojawiło się dwóch nurków w okolicy infrastruktury służącej do przeładunku ropy. Wezwali pomoc, ponieważ zepsuła im się łódka, na miejsce przyjechała też policja. Nurkowie powiedzieli łamanym rosyjskim, że są Hiszpanami i szukali bursztynu. Zostali puszczeni bez pytań. Żeby było jasne – to nie jest żaden prztyczek dla moich kolegów z Policji. Mówię o tym, żeby pokazać, jak ważne jest rozwijanie czujności nie tylko wśród cywili, ale też w służbach mundurowych. Jestem pewien, że funkcjonariusze co do zasady umieją sobie radzić w takich sytuacjach. 

Trochę się jednak uśmiecham, bo trudno mi sobie wyobrazić, że idę do mojego komisariatu powiedzieć, że w okolicy ambasady czy jednostki wojskowej kręci się podejrzany gość i ktoś traktuje to poważnie. 

Ale niech pan się nad tym nie zastanawia, czy ktoś pana potraktuje poważnie, czy nie. Niech pan idzie i zrobi swoje. Po prostu. 

Vincent V. Severski
(Fot. Dawid Zuchowicz / Agencja Wyborcza.pl)

Czy to prawdopodobne, że któregoś z czytelników naszej rozmowy ktoś będzie próbował zrekrutować? 

Oczywiście, że jest to prawdopodobne! Polecam czytać dużo moich książek, tam staram się uwrażliwiać na tego typu sytuacje. Przede wszystkim, podobnie, jak w przypadkach, o których mówiliśmy wcześniej: należy ufać intuicji. Takie sondowanie można poznać po zachowaniach, które równie dobrze mogą być niewinne: ktoś jest przesadnie człowiekiem zainteresowany, ma dużą wiedzę na jego temat, wypytuje o szczegóły dotyczące pracy… jeśli ktoś pracuje w samorządzie albo dajmy na to w urzędzie stanu cywilnego, wie, że ma dostęp do określonych informacji i będzie w stanie wyczuć, w jaką stronę zmierza ta znajomość. Najlepiej będzie, jeśli osoba, która nabierze podejrzeń, zadzwoni bezpośrednio do ABW: numery są podane w sieci. Ludzie, którzy odbierają te telefony, czekają na informacje. 

Chciałbym powiedzieć coś bardzo ważnego: istotą i siłą służb specjalnych jest współpraca ze społeczeństwem. Bez zaangażowania i inicjatywy zwykłych obywateli, którzy z patriotycznych pobudek podejmują współpracę ze służbami, niewiele jesteśmy w stanie zdziałać. 

W naszym kraju jest utarty etos, że współpraca z własnymi służbami to coś nagannego. A tymczasem patriotyzm to nie tylko płacenie podatków i wpinanie flagi w klapę, ale też współpraca z policją czy ABW. Ludzie, którzy tam pracują, dbają o bezpieczeństwo nas wszystkich. 

Mówimy o dywersantach i agentach, chciałem poruszyć jeszcze jeden wątek. Ostatnio głośna była sprawa Stanisława Szypowskiego, który odsiedział 7 lat za działanie na rzecz Rosji. Wyszedł, założył firmę i obecnie jeździ po konferencjach dotyczących odbudowy Ukrainy i zbiera kontakty. O czym to świadczy? 

Stanisław Szypowski odsiedział swoje, jest wolnym człowiekiem, może jeździć i spotykać się z kim chce. Sprawa jest poza dyskusją. 

Mamy w Polsce antysemitów, antyszczepionkowców, mamy też prorosyjskich działaczy. Oczywiście, że Rosja nie ma analogicznych problemów. Nie ma też wolności słowa. W Polsce media są od tego, żeby o takich osobach pisać. Tajne służby pracują nad tym, żeby mieć na nie oko – o to czułbym się bezpieczny. Nie uważam, żeby sytuacje takie jak ta z Szypowskim dało się wyeliminować. Pyta pan, o czym to świadczy. Moim zdaniem o tym, że mamy demokrację. 

Vincent V. Severski – właściwie Włodzimierz Sokołowski. Emerytowany pułkownik Agencji Wywiadu i pisarz. W polskim wywiadzie przepracował 26 lat, z czego 13 lat spędził za granicą. Realizował zadania na Wschodzie, Azji, Bliskim Wschodzie, Afryce i Europie. Odbył około 140 misji w blisko 50 krajach. Wielokrotnie odznaczany i wyróżniany przez najwyższe władze RP, uhonorowany Legią Zasługi przez prezydenta Baracka Obamę.

Jan Rybicki. Laureat pierwszej edycji programu „Polska Stories”, obecnie na stałe w weekend.gazeta.pl. Wcześniej publikował swoje reportaże m.in. w „Dużym Formacie” i „Tygodniku Powszechnym”. Lubi słuchać, jak ludzie mówią. Kontakt: jan.rybicki@grupagazeta.pl