Publikujemy fragment książki „Kierownik. Kulisy władzy Donalda Tuska”
Ważny urzędnik: Na początku bał się, że sobie nie poradzi językowo. To był jego duży kompleks i to przez długie lata. Jako premier miał jakieś lekcje, ale nie był zadowolony z poziomu swojego angielskiego. Wtedy do Kancelarii Premiera trafiła Beata Turska, która przypadła Tuskowi do gustu. Jak go wybrali na szefa Rady Europejskiej, to w maltańskiej prasie pojawiła się nawet informacja, że on ćwiczy angielski właśnie na Malcie, a płaci za to Unia Europejska. Artykuł był dość nieprzychylny, bo sugerował, że Tusk gada po angielsku bardzo słabo i to skandal, że ktoś taki zajmie tak eksponowane stanowisko. A to była nieprawda. Beata Turska w Warszawie przez dwa miesiące z nim siedziała i tłukła lekcje dzień w dzień po osiem godzin. O żadnej Malcie nie było mowy. Tak mu się spodobało, że zabrał Turską ze sobą do Brukseli, gdzie ona między innymi poprawiała mu przemówienia, trochę tłumaczyła.
Europoseł: W swoim pierwszym wystąpieniu w Brukseli powiedział kilka zdań po francusku, ale raczej nie próbował uczyć się tego języka, choć w instytucjach unijnych ta umiejętność jest mile widziana. Pewnie uznał, że dla niego jest już trochę za późno na naukę kolejnego języka. Belgowie i Francuzi z jednej strony często żądają, by mówić po francusku, a z drugiej dość szybko potrafią zniechęcić. Jeśli ktoś mówi po angielsku i spotka Brytyjczyka, to choćbyś nie wiem jak kaleczył język, usłyszysz: „Świetnie ci idzie”. A Francuz tudzież Belg powie: „Daj spokój stary, masakra, nawet nie próbuj”. I potrafi tak powiedzieć nawet sprzedawca w budce z frytkami, opieprzając swojego klienta za słaby francuski. To nie zachęca, mówiąc delikatnie.
Polityk KO: Donald zabrał z Polski Pawła Grasia, Łukasza Broniewskiego, który był w KPRM szefem jego gabinetu, Emilię Surowską, która zajmowała się sprawami protokolarnymi i Beatę Turską, tę od angielskiego. Był też oczywiście Piotr Serafin, który stanął na czele gabinetu Tuska w Brukseli. Ten ściągnął Pawła Karbownika i Katarzynę Smyk. I to było właściwie wszystko. Ta ekipa była jego najbliższym kręgiem w Brukseli. Oni zapewniali mu również obsługę w codziennych sprawach, takich jak zaniesienie koszul do pralni czy zakup drewna do kominka w mieszkaniu.
[Reklama] Książkę „Kierownik. Kulisy władzy Donalda Tuska” możesz zamówić tutaj
Wydawnictwo Czerwone i Czarne
Okładka książki Kamila Dziubki „Kierownik. Kulisy władzy Donalda Tuska”
Współpracownik Donalda Tuska: Spadła na niego cała masa obowiązków, które go kompletnie nie interesowały. Były zadania, od których nie mógł się oczywiście wymigać, czyli na przykład przyjmowanie listów uwierzytelniających od ambasadorów z Afryki, którzy byli akredytowani przy Unii Europejskiej. Dość szybko się jednak zbuntował i powiedział, że pewnymi rzeczami na pewno nie będzie się zajmował, co wywołało wśród urzędników brukselskich konsternację.
Kamil Dziubka: O jakie obowiązki chodziło?
Współpracownik Donalda Tuska: Nie chciał się na przykład spotykać z przedstawicielami różnych mniej ważnych instytucji, federacji, takich jak pracodawcy. Uważał, że nie taka jest jego rola. Myślę, że to wywołało zdziwienie wśród urzędników, bo ci byli przyzwyczajeni do innego stylu, a ten narzucił poprzednik Tuska na tej funkcji, Herman van Rompuy, były premier Belgii, o którym Nigel Farage powiedział kiedyś, że ma charyzmę mokrej ścierki. To oczywiście była chamska wypowiedź, ale van Rompuy naprawdę nie był politykiem tego formatu, co Tusk. Belg przez pięć lat na tym stanowisku był w pewnym sensie przezroczysty, dlatego wszyscy uznali, że właśnie taki szef Rady Europejskiej powinien być.
Unijny urzędnik: Przyjeżdża człowiek, który przez prawie siedem lat był premierem dużego europejskiego kraju i miał realną władzę, a wpadł w urzędniczą czarną dziurę. Przez pewien czas urzędował jeszcze w starym budynku Rady, który jest po prostu beznadziejny. Okna jego biura wychodziły na wewnętrzny dziedziniec, więc dziennego światła tam było jak na lekarstwo. Niskie sufity. To była nora.
Emmanuel Dunand / AFP
Od lewej: Donald Tusk i Herman van Rompuy
Współpracownik Donalda Tuska: Tusk doskonale znał mechanizmy rządzące Radą Europejską, ale z perspektywy szefa rządu. Przewodniczący Rady to coś zupełnie innego. Od razu wciąga cię wir koordynowania, kontaktów, rozmów, wyjazdów. Jest tego od cholery. Donald wpadł w tryby wielkiej urzędniczej machiny.
Urzędnik: Myślę, że gdyby ktoś szczerze spytał Tuska po roku w Brukseli, jak się czuje na tym stanowisku, to prawdopodobnie powiedziałby, że nie jest szczęśliwy. Ten pierwszy okres w Brukseli mógł być wręcz dla niego szokujący. Wpadł w zupełnie nowe środowisko, trudne. A szef Rady Europejskiej jest przede wszystkim ważnym, ale jednak urzędnikiem. Zdecydowanie więcej władzy jest w Komisji Europejskiej.
Współpracownik Donalda Tuska: Nie miał łatwych partnerów we współpracy. Na co dzień musiał na przykład kontaktować się z Jean-Claude’em Junckerem, który wtedy był szefem KE. To były premier Luksemburga. Człowiek, który szlifował brukselskie salony przez dekady. Na początku dobrze im się razem pracowało, ale problem polegał na tym, że Juncker chodził ciągle pijany. Pił koniak już do śniadania. Po Brukseli krążył taki dowcip: „Czy Juncker ma problem z alkoholem? Nie. Ma problem, gdy nie pije alkoholu”. Kiedyś na jakimś szczycie w obecności Tuska wychlastał po gębie Viktora Orbana, wołając do niego: „O, dyktator przyjechał!”. Pamiętam, że ten fragment nagrania polecono potem skasować z oficjalnych unijnych serwisów prasowych. Donaldowi ta sytuacja w pewnym momencie bardzo zaczęła przeszkadzać, bo to też pośrednio psuło jego wizerunek. Poza tym Komisja Europejska i Rada Europejska non stop się ze sobą przepychały. W Polsce też ministerstwa często ze sobą walczą. Tam było tak samo.
Były minister: Kiedy pełnisz funkcję szefa Rady Europejskiej, to jeździsz na wszystkie szczyty typu G20, G7. Spotykasz się z Obamą, Trumpem, siedzisz z nimi przy jednym stole. Wszelkie kryzysy unijne Tuska nie osłabiały, tylko wzmacniały. Dały mu być może nawet poczucie, pewnie złudne, że rządzi Europą. Na tych wszystkich szczytach to on kierował dyskusją, udzielał głosu. Myślę, że w pewnym momencie bardzo mu się to podobało.
EUROPEAN UNION / AFP
Od lewej: Jean-Claude Juncker, Donald Trump i Donald Tusk
Współpracownik Donalda Tuska: Dość szybko zaczął szukać przestrzeni dla siebie, w której miałby jakiś realny wpływ, mógłby realnie kreować politykę, a nie być tylko moderatorem dyskusji. Prawdziwe schody dla niego zaczęły się wraz ze szczytami dotyczącymi greckiego kryzysu ekonomicznego. To się ciągnęło bardzo długo, a potem płynnie przeszło w kryzys migracyjny. I to był jeden z nośnych tematów, gdzie było widać pogubienie unijnych przywódców, ogólny brak pomysłu, odwagi. I tutaj rola Tuska była nieoceniona.
Minister: Będąc w Brukseli, miał na kwestię migracji dokładnie takie samo spojrzenie, jak teraz. Nie zmienił poglądów pod wpływem sytuacji na granicy białoruskiej. Już wtedy był na prawo od unijnego mainstreamu. Unijny urzędnik: Wszedł wtedy w bardzo mocny spór z Angelą Merkel, która powiedziała, że „fala migracji jest zbyt duża, by ją powstrzymać”. A on jej odpowiedział, że fala „jest zbyt duża, by jej nie powstrzymać”. Rzuciły się na niego za to niemieckie media. Tamtejsi komentatorzy krytykowali go, mówiąc, że jego rolą nie jest zaostrzanie sporu. Tusk był pierwszym, który tak mocno i otwarcie powiedział, że trzeba coś z tym zrobić, uszczelnić granice. Podstawowym zadaniem było negocjowanie z Erdoganem, bo się okazało, że Turcja celowo puszcza migrantów w stronę Grecji.
Minister: Mam wrażenie, że na temat migracji w pewnym momencie Donald jednak złapał swego rodzaju odklejkę od polskiej perspektywy. W 2017 r., czyli za rządów PiS, powiedział, że Polska wyłamuje się z europejskiej solidarności, nie przyjmując uchodźców w ramach programu relokacji. To było w czasie, kiedy to samo robiły Węgry i Austria. I nawet jeśli przy okazji mówił o konieczności wzmocnienia granic, to nie była to jego najszczęśliwsza wypowiedź. Kaczyński łatwo mógł to wykorzystać i to robił. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że tam można się trochę odkleić, bo otaczają cię nieustannie ludzie, którzy tłumaczą, że trzeba mieć perspektywę ponadnarodową.
Współpracownik Donalda Tuska: Tusk od razu po wyborze w 2014 r. powiedział w swoim bliskim kręgu, by się nie nastawiać na pięć lat. Przekonywał, że jest mała szansa na reelekcję. Wbrew obiegowej opinii ponowny wybór na to stanowisko nie jest czystą formalnością. Musi się odbyć głosowanie, no i było później to słynne 27:1, kiedy w marcu 2017 r. przeciw niemu głosowała Beata Szydło. Zabawne jest to, że Viktor Orban pierwszy przybiegł do Tuska i powiedział, że PiS go namawia na utrącenie jego kandydatury na drugą kadencję. Od razu też powiedział, że Tuska poprze.
Kamil Dziubka: Dziś trudno byłoby w to uwierzyć.
Współpracownik Donalda Tuska: W dawnych czasach relacje Platformy z Fideszem, czyli partią Orbana, były intensywne i bliskie. Byliśmy nimi w pewien sposób zafascynowani. Uznawaliśmy ich za wzór do naśladowania: nowoczesna chrześcijańska demokracja na wzór zachodni, ale z korzeniami środkowoeuropejskimi. Tusk z Orbanem wręcz się przyjaźnili, grali razem w piłkę. Bardzo długo nie okazywali sobie wrogości. Mało tego, Kierownik na szczytach europejskich w sprawie migracji starał się przekonywać, że punkt widzenia Orbana na tę kwestię ma oparcie w faktach.
***
Zobacz inne fragmenty: