Fenomen trumpizmu to tak naprawdę wynik nie geniuszu samego Trumpa, a głupoty liberalnych elit, które zapomniały, że nie da się wygrywać, próbując reprezentować wyłącznie najbogatszych. To, że na czele Partii Republikańskiej stoi multimiliarder, który tylko udaje, że dba o uboższych Amerykanów, a w istocie stara się uczynić swoich superbogatych przyjaciół (a przy okazji i siebie samego) jeszcze bogatszymi, nie ma tu nic do rzeczy. Polityka to bowiem tyleż fakty, co i percepcja rzeczywistości.
Ze zwycięstwa Mamdaniego płyną bardzo istotne wnioski również dla europejskich polityków, także polskich.
Dokładnie tak samo, jak w Stanach Zjednoczonych, na naszym kontynencie doszło do zastąpienia kapitalizmu turbokapitalizmem, następnie do pauperyzacji szerokich mas społecznych, a w dalszej kolejności do ich porzucenia przez tradycyjne siły polityczne. W efekcie dokładnie tak samo, jak przeciętny Amerykanin, przeciętny Niemiec, Francuz i Brytyjczyk wie, że inaczej niż jego rodzice, którzy mieli pewność, że będą żyć lepiej niż poprzednie pokolenia, będzie żył najprawdopodobniej biedniej.
W Polsce sytuacja jest oczywiście nieco inna, ponieważ punktem odniesienia dla pokolenia dzisiejszych 60 i 70-latków jest okres PRL. Równocześnie jednak i u nas w nadmiarze wręcz występują problemy, takie jak brak szans rozwoju dla młodego pokolenia, egoizm elit i pogarda dla uboższych. Zjawiska te stały się paliwem nie dla socjaldemokracji, czy też tradycyjnie rozumianej chadecji, a dla skrajnej prawicy.
Polskie problemy to w pewnym sensie echo sporu, który w początku lat 90. prowadzili ze sobą ówcześni premierzy: Wielkiej Brytanii Tony Blair i Francji Lionel Jospin. W pewnym uproszczeniu Blair uważał, że centrolewica powinna zmierzać ku centrum. Jospin, iż należy pozostać na tradycyjnie lewicowych pozycjach. Wygrała, jak wiadomo, wizja Blaira.
Rzecz w tym, że marsz ku centrum, jakkolwiek w dużym stopniu zasadny, a politycznie na jakiś czas skuteczny, miał feler. Zamiast zakończyć się w chwili porzucenia właściwej szczególnie brytyjskim laburzystom w latach 70. lewicowej ortodoksji, poszedł dalej i spowodował, że centrolewica, a z czasem też i chadecja, włączyły w swój program hasła i sposób myślenia Ronalda Reagana i Margaret Thatcher. Tak zwany mainstream przestał się czymkolwiek od siebie różnić. Wyborcy niezależnie od tego, czy głosowali na centrolewicę, czy na centroprawicę dostawali radykalny gospodarczy liberalizm z jego społecznym darwinizmem.
Sygnały alarmowe, że taki kurs spowoduje wzrost sił skrajnych, były ignorowane. Mało kto dziś pamięta, że sygnałów nie brakowało. Wystarczy wspomnieć sukcesy wyborcze Jorga Heidera w Austrii i Pima Fortuyna w Holandii. W Polsce sukcesy Samoobrony również zostały zignorowane przez główne siły polityczne i potraktowane jako chwilowa aberracja.
Koniec epoki Bidena? To niesprawiedliwe
Amerykańscy komentatorzy, pisząc o wtorkowych wyborach, stwierdzają, że jest to zerwanie z dziedzictwem Joego Bidena, powszechnie oskarżanego o klęskę w starciu z Donaldem Trumpem. Mamdani istotnie zerwał z umiarkowaniem byłego prezydenta, choć równocześnie warto też podkreślić, że pojawiające się często w Polsce oceny, iż jego hasła są komunistyczne, czy też marksistowskie, są grubą przesadą. Jeszcze 20 lat temu byłyby one bowiem tradycyjnymi postulatami socjaldemokratycznymi, które z komunizmem nic wspólnego nie mają.
Twierdzenie, że sukces Mamdaniego to koniec epoki Bidena byłoby wielką niesprawiedliwością. Warto w tym miejscu przypomnieć przemówienie byłego prezydenta podczas konwencji Partii Demokratycznej, która po jego wycofaniu się z wyścigu o reelekcję udzieliła nominacji Kamali Harris. W przemówieniu tym, skądinąd wygłoszonym z werwą i siłą, której wcześniej politykowi wyraźnie brakowało, bardzo wyraźnie i dobitnie mówił on o tym, że Demokraci muszą wrócić do korzeni: reprezentowania nie najbogatszych Amerykanów, a klasy średniej oraz ludzi uboższych.
Dramatem Bidena było to, że to, co doskonale rozumiał, zbyt późno tak wyraźnie wyartykułował. Zwrotu politycznego, zaznaczmy, dokonał bowiem już wcześniej.
Wyborcy oczekują autentyzmu i żaru. Elity są wyzute z ideowości
Steve Bannon, architekt sukcesu Trumpa w 2016 r., w wywiadzie dla Politico określił Mamdaniego jako „zezłoszczonego faceta” [„angry guy”]. W mojej ocenie bardzo trafnie opisał w ten sposób jedną z podstawowych przyczyn sukcesu Demokratów.
Wyborcy po latach letniej postpolityki oczekują dzisiaj od polityków autentyzmu i żaru. Nie mają go za grosz liberalne elity, wyzute z ideowości, w znacznym stopniu zdemoralizowane i przede wszystkim zdecydowanie zbyt syte. Gdy tylko szukają one nowych twarzy, to znajdują jedynie nijakie produkty politycznopodobne, a nie autentycznych liderów. Nie może być skądinąd inaczej, gdy przepustką na salony jest niezmiennie obłość, a najmniejszy pierwiastek autentyzmu staje się przeszkodą.
Zwycięstwo nowego burmistrza Nowego Jorku w wyborach poprzedzone było, przypomnijmy, jego zwycięstwem w prawyborach Partii Demokratycznej, w której wyeliminował kandydata politycznego kierownictwa. Skręt na lewo to być może więc tylko jedna ze składowych zwycięstwa Mamdaniego. Drugą, być może ważniejszą, było to, że nie kojarzył się z dotychczasowymi elitami.
Trzecim elementem składowym zwycięstwa Demokratów była umiejętność twardej walki z prawicą. Bardzo wyraźnie widać to po wynikach referendum w Kalifornii, w czasie którego wyborcy poparli propozycję gubernatora stanu i zarazem prawdopodobnego kandydata Demokratów na prezydenta Gavina Newsoma.
Polityk zrozumiał, że w obliczu zerwania przez prawicę z umiarkowaniem, szukaniem kompromisu i grą zgodnie z zasadami liberalnej demokracji nie można już dłużej odpowiadać letniością. Przeciwnie, należy odpowiedzieć dokładnie tak samo i zacząć grać w polityce równie twardo i równie bezwzględnie, jak prawica.
W odpowiedzi na zmiany okręgów wyborczych wprowadzone w Teksasie przez Republikanów odpowiedział dokładnie takim samym posunięciem w Kalifornii, które zostało w czasie referendum zaaprobowane przez wyborców.
Potrzeba walki
Stany Zjednoczone, Polska, podobnie jak wiele państw europejskich, będą stawać w najbliższych latach w obliczu dramatycznych wyborów. Siły centrum ponoszą przy tym wielką winę. Mogą ją odkupić, tylko jeśli zrozumieją, że tamę autorytarnej prawicy (w wypadku Francji również skrajnej lewicy) można postawić: po pierwsze przypominając sobie, że należy reprezentować nie tylko warstwy uprzywilejowane, po drugie, że wolność bez chleba jest wolnością pozorną, po trzecie odsuwając zmurszałe elity, po czwarte kreując autentycznych liderów i wreszcie na koniec — grając twardo.
Tego ostatniego uczył skądinąd Trump, który po nieudanym zamachu na jego życie zdążył zakrzyknąć do tłumu swoich zwolenników „fight, fight, fight” czyli „walczcie, walczcie, walczcie”. Polityka, w której chodzi być może o uratowanie nie tyle liberalnej demokracji, ile wręcz demokracji jako takiej, wymaga właśnie walki. Pytanie o to, czy syte i rozleniwione polskie elity liberalne są do takiej walki i do takiej refleksji zdolne, jest niestety, jak wiele na to wskazuje, pytaniem retorycznym.