Choć jest powszechnie uznawany za jednego z najbardziej utalentowanych i charyzmatycznych polskich aktorów, praca przed kamerą to jedynie część artystycznej osobowości Tomasza Ziętka. Po udziale w głośnych pełnometrażowych produkcjach, takich jak „Boże Ciało”, „Cicha noc” czy „Żeby nie było śladów”, za które otrzymał nominacje do Orłów, aktor postanowił powrócić także do swoich muzycznych korzeni i wydał debiutancki krążek „Some Old Songs”.

Obecnie widzowie mogą oglądać go w nowym Telewizji Polskiej „Czarna śmierć”, który zadebiutował w TVP1 9 listopada. Ten porywający, zrealizowany z wielkim rozmachem thriller w reżyserii Kuby Czekaja („Infamia”, „Aniela”) jest oparty na prawdziwych wydarzeniach z Wrocławia początku lat 60. XX wieku. Ziętek wciela się w nim w Igora, dziennikarza lokalnej gazety, który próbuje rozwiązać zagadkę epidemii ospy prawdziwej, która w błyskawicznym tempie rozprzestrzenia się po mieście.

Podczas uroczystej premiery serialu na Warszawskim Festiwalu Filmowym, Mary Kosiarz porozmawiała z Tomaszem Ziętkiem o przygotowaniach do roli w „Czarnej śmierci” i nowych aktorskich wyzwaniach, jakie czekają go w najbliższym czasie.

Mary Kosiarz, Interia: Spotykamy się z okazji prapremiery twojego nowego serialu „Czarna śmierć”, chociaż najpierw powinnam chyba pogratulować ci innego jubileuszu. Jesteś aktywny na polskim rynku filmowym od blisko 15 lat.

Tomasz Ziętek: – Jest to przerażająca liczba (śmiech). Nie spodziewałem się, że tyle wytrzymam. Tym sposobem gratuluję tego jubileuszu sobie i innym wokół mnie.

Jak bardzo Tomek zmienił się artystycznie od czasu swojej pierwszej kinowej premiery – „Czarnego czwartku”, do teraz?


– Myślę, że te ostatnie 15 lat to jest bardzo ciekawy czas – nawet bardziej niż sam Tomek zmienił się cały przemysł filmowy. Ja jestem nadal sobą, naiwnym idealistą w wymiarze tego zawodu.

Przez te lata obserwowałeś wejście na rynek innych młodych artystów – Mary Pawłowskiej w „Wielkiej Warszawskiej” czy Huberta Miłkowskiego w „Hiacyncie”. Masz poczucie, że oni mają dziś trudniej czy łatwiej niż miałeś ty?

– Nie wiem, czy można to tak jednoznacznie określić, czy młodym artystom jest teraz na rynku łatwiej. Jest na pewno inaczej, bo zainteresowania widzów przeniosły się w trochę inne obszary. Mam wrażenie, że film przestał być takim wielkim wydarzeniem, jakim był jeszcze 15 lat temu. W momencie, w którym debiutowałem, robiłem pierwsze poważne filmowe projekty, zagranie głównej roli było już tak naprawdę biletem wstępu do gry. Dzisiaj, przez to, że tych produkcji jest tak dużo i tak dużo robi się też projektów telewizyjnych, streamingowych, nastąpiło pewnego rodzaju rozmycie. Nawet ta wielka premiera przestaje być już tak oficjalna.

– Może być też tak, że to moja optyka się zmieniła, ale myślę, że kiedyś znacznie bardziej śledziło się premiery, bo było ich po prostu mniej. Pojawianie się kolejnych i kolejnych osób nie rozmywało się już tak, jak dzisiaj. Było rzeczywiście bardziej znaczące.

Produkcji telewizyjnych jest ostatnio w twoim repertuarze coraz więcej. To też zwiastuje pewną nową erę w twojej karierze?

– To jest pewien znak czasu. W moje ręce wpada coraz mniej scenariuszy filmowych, a większość propozycji to są właśnie propozycje serialowe. To jest ten trend, który w perspektywie czasu między „Czarnym czwartkiem” a „Czarną śmiercią” się pojawił i nie chcę z nim walczyć.

– „Czarna śmierć” od razu wydała mi się niezwykłą historią. To była bardzo ciekawa współpraca, a sam reżyser Kuba Czekaj był bardzo ważnym elementem tej układanki. Zupełnie nie przeszkadzało mi to, że opowiadamy ją w formie serialu. Ciężar historii jest rozłożony między piątkę głównych bohaterów, więc wszyscy dźwigamy ją na swoich barkach.

Ty sam jesteś już doświadczony w pracy na planach produkcji historycznych. „Hiacynt”, „Żeby nie było śladów”, „Orzeł. Ostatni patrol” to dopiero początek tej imponującej listy. Tym razem przenosisz się do Wrocławia lat 60., gdzie wybucha epidemia ospy prawdziwej. Co najbardziej zafascynowało cię w tej skrywanej przez lata historii?

– To odwołanie do współczesności, do tego, co sami przeżywaliśmy podczas pandemii COVID-19 wydało mi się interesującym punktem wyjścia. Pamiętam, że kiedy Kuba zadzwonił do mnie z tą propozycją, jeszcze nie zdążyłem przeczytać scenariusza, ale na własną rękę zgłębiłem temat wrocławskiej epidemii, bo wcześniej nie miałem o niej pojęcia. Już po pierwszych zdaniach złapałem haczyk. Punkt zaczepienia był niezwykle intrygujący, a później było już tylko lepiej.

Przygotowywanie się roli osadzonej w tak specyficznym czasie historycznym i samym klimacie PRL-u musi kosztować cię mnóstwo, zarówno zawodowo, jak i prywatnie.

– Z jednej strony tak, ale mieści się to w obrębie moich zdolności i zainteresowań. Grzebanie w życiu moich bohaterów, szukanie powiązań i inspiracji, niekoniecznie tylko filmowych, jest czymś, co zostaje ze mną na długo. Dla Igora, w którego wcielam się w „Czarnej śmierci”, istotnym elementem przeżywania żałoby jest fotografia. Nawet zwykły przedmiot, taki jak aparat fotograficzny, może być kluczem do opowiedzenia interesującej i angażującej historii.

Igor przez pryzmat soczewki w aparacie znajduje swoją ucieczkę, schronienie do przeżywania bólu po stracie. Co oprócz muzyki jest twoją ucieczką w momentach między jednym projektem a drugim? Co cię inspiruje?

– Chciałbym powiedzieć, że literatura, ale dawno nie przeczytałem nic tylko dla siebie. Jestem całkowicie pochłonięty czytaniem scenariuszy, a praca nad scenariuszem serialowym jest o wiele bardziej wymagająca. Operujesz na dialogach niemalże z siedmiu filmów. Rozłożenie sił i środków przebiegu dramatu jest o wiele bardziej skomplikowane i wymaga odpowiedniego skupienia. Stąd też osobiście jestem miłośnikiem formuły filmowej, która z zasady jest bardziej zwarta, domknięta i pewniej można się w niej poczuć.

Niedawno wróciłeś z Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, gdzie swoją premierę miała „Wielka Warszawska”, w której zagrałeś główną rolę. Tam, podobnie jak w przypadku „Czarnej śmierci” czekała cię spora transformacja – zmieniłeś się fizycznie, nauczyłeś jeździć konno. Myślisz, że była to najbardziej wymagająca rola w twojej karierze?

– Pod kątem fizycznym na pewno było to spore wyzwanie. Ale ja mam swego rodzaju pamięć wybiórczą – staram się wypierać trudne, ciężkie elementy i totalnie idealizuję całe dobro, które mi się przytrafia. Na pewno był to dla mnie długi okres przygotowania, ale jednocześnie – najbardziej satysfakcjonujące role to te, które ubogacają nas aktorów prywatnie. Po przygodzie z „Czarną śmiercią” została ze mną fotografia. To zainteresowanie rozbudziło się we mnie właśnie dzięki mojemu bohaterowi i tym sposobem teraz fotografuję.

Wydaje mi się to niezwykle inspirujące, również pod kątem twojej kariery muzycznej i szukania piękna w codzienności, co było motywem przewodnim twojej debiutanckiej płyty. Z drugiej strony, chociażby scenariusz do „Wielkiej Warszawskiej” przeleżał w szufladzie od lat 80., podobnie jak twoje teksty, które dojrzewały i ewoluowały przez wiele lat. Dobra historia jest trochę jak wino? Potrzebuje czasu?

– To bardzo zależy od danego projektu. Czasami, jeśli scenariusz przeleży w kącie zbyt długo, taka historia może zjełczeć. I później ta konfrontacja z rzeczywistością potrafi być naprawdę bolesna. Wracając do tej 15-letniej historii, którą obraliśmy – teraz mam wrażenie, że ten proces preprodukcyjny przyspieszył na niekorzyść produkcji. Coraz szybciej przygotowuje się filmy, jest na nie coraz mniej czasu, a co za tym idzie – aktorzy mają mniejszą przestrzeń na wspomniane transformacje.

– To jest rzadkość, żeby mieć aż pół roku na przygotowanie do roli – tak jak ja miałem w przypadku „Wielkiej Warszawskiej”. W dzisiejszych czasach jest tego o wiele mniej, dlatego ludzie często nie decydują się na współpracę, bo wiedzą, że nie będą w stanie się temu w pełni poświęcić. Z bólem serca stwierdzam, że jest to nieodzowny znak naszych czasów, więc współczuję moim kolegom – kiedyś było fajniej (śmiech). Jeszcze kilka lat temu wiedzieliśmy, że w przyszłym roku kręcimy film i ten okres przygotowań był pewniejszy, spokojniejszy.

– Ale czasami warto się jednak wrzucić w ten nieskończony wir wydarzeń. W ekipie „Czarnej śmierci” miałem naprawdę wspaniałych ekranowych partnerów i niesamowitego reżysera, więc to było szaleństwo, w które wskoczyliśmy wszyscy razem.

A ciężko ci czasem powiedzieć stop? Masz w sobie coś z pracoholika?

– Teraz nałożyło mi się tych produkcji rzeczywiście znacznie więcej, wskakiwały jedna za drugą i wychodząc z planu już miałem z tyłu głowy, że za rogiem czeka mnie kolejne wyzwanie. Ale to dla mnie pewna nowość, bo po „Hiacyncie” przez trzy lata nie kręciłem żadnych filmów. Wiadomo, że w tym czasie miały premiery produkcje, które realizowałem wcześniej, ale dzięki tej przerwie mogłem nareszcie poświęcić się chociażby muzyce. Nie uważam się za pracoholika. Daleko mi do Tomka Schuchardta (śmiech).



Wideo






Na planie filmu „Wielka Warszawska”: Tomasz Ziętek i Mary Pawłowska o miłości do jeździectwa i aktorskiej przygodzie
INTERIA.PL

To co przed tobą w najbliższym czasie? Czego powinnam ci życzyć?

– Jestem właśnie w trakcie okresu zdjęciowego do projektu, który zacząłem już dwa dni po skończeniu „Czarnej śmierci”. Przyda mi się więc sporo wytrwałości, bo jesteśmy na planie aż do końca stycznia. Siły i cierpliwości na to, co nadchodzi!